Michał Kurpiński, tata Kuby i Maćka, urodzonych w 28. tygodniu ciąży, z wagami: Kuba – 1580 g, Maciek – 1140 g, w dn. 23.11.2002 r.
Właśnie rozpoczynasz najcięższą, najbardziej wymagającą i najwspanialszą misję w życiu. Aha, i żadnego szkolenia nie ma.
Ledwie wczoraj leniwie planowaliśmy w domu ostatnie przygotowania, upewnialiśmy się z żoną co do wyboru imion, ustawienia mebli, terminów ostatnich wizyt. Dzieci na USG wyglądały na zadowolone, zdrowe, duże, prawie tak duże jak nasz pierwszy syn. Jak oni się tam pomieszczą? Ile jeszcze żona da radę pracować? Czas mijał spokojnie, a nas wypełniała ciekawość i zadowolenie z rosnącej rodziny. To wszystko jednak zmieniło się w kilka godzin, po których czekał nas największy test w życiu. Nasze bliźniaki miały zaledwie 28 tygodni, gdy żonie zaczęły odchodzić wody. W karetce chcieliśmy jechać do naszej doktor, jednak tam nas nie przyjęto. Powód? Szpital nie miał dwóch wolnych inkubatorów. „Po co im inkubatory” – dziwiłem się w duchu. Odjeżdżając spod izby przyjęć, musiałem trzymać się uważnie karetki, ponieważ nie było jasne, dokąd właściwie możemy jechać. Nie wiedziałem wtedy, że ta niepewność pozostanie z nami na lata.
Po kilkunastu minutach podjeżdżaliśmy na Karową, a żona miała już skurcze. Lekarze na oddziale podjęli jeszcze próbę powstrzymania porodu, podali też leki, które miały pomóc niedojrzałym płucom przygotować się do samodzielnego oddychania. Na więcej jednak zabrakło czasu, konieczne było pilne cesarskie cięcie i nagle zespół rozbiegł się po szpitalu z maleńkimi tobołeczkami owiniętymi kłębowiskiem kabli i rurek. Żona znalazła się na obserwacji pooperacyjnej, a każdy z maluszków dostał własne stanowisko intensywnej terapii. Lekarze byli ogromnie fachowi i pełni ciepła, przy urządzeniach, dzięki którym moje dzieci mogły żyć, centrum kontroli lotów wyglądało jak zestaw młodego radioamatora – niemniej jednak w tych pierwszych godzinach i dniach przeważało poczucie niepewności i lęku. Dzieci były małe, niedojrzałe i ciężko chore. Szczególnie jeden z synów był w bardzo złym stanie. Po czterech dobach od narodzin lekarze uprzedzili nas, że stosują u niego leczenie pułapowe – podali już w najwyższych dawkach wszystko, co mogli, wykorzystali najsprytniejsze sztuczki medycyny, zgrali swoje asy, a organizm syna nie odpowiada. Od tego momentu decyzja była po jego stronie.
Następne dni były niezmiernie trudne. Każda pielęgniarka pukająca do drzwi, każdy telefon mógł oznaczać, że to koniec. Mógł też oznaczać, że coś jednak drgnęło. Bezradny i pełen lęku położyłem małemu rękę na poduszce w inkubatorze i szeptem opowiedziałem o wszystkim, co czeka go w domu, o zabawach z braćmi i psem w ogrodzie, wyjazdach na wieś do babci i dziadka. Chciałem, żeby mi wierzył, zarazem jednak bałem się o niego. Wiedziałem, że jeśli okażę mu miłość, jeśli pozwolę mu uwierzyć, że warto, on podejmie walkę, która była ponad ludzkie siły. W siódmej dobie wskaźniki drgnęły. Mały podjął decyzję.
Od tej chwili minęło już szesnaście lat, a ja co dzień sprawdzam, czy dotrzymałem słowa.
Kolejnych siedem lat podporządkowane było w całości konsultacjom, zabiegom, rehabilitacjom, turnusom specjalistycznym, naiwnym próbom utrzymania klientów i zarobienia na życie. Uczyliśmy się z żoną całkiem nowego świata, nowego języka, nowych pojęć i słów. W najgorętszym okresie dzieci pozostawały pod opieką jedenastu różnych poradni, a silnik samochodu stygł jedynie w niedzielne popołudnia. Jak opisać to życie komuś, kto go nie doświadczył?
Podstawowa zmiana w życiu młodego ojca to fakt, że jego życie nie toczy się już w liczbie pojedynczej.
Jeśli wcześniej nauczył się żyć również życiem swojej partnerki, teraz osób jest już co najmniej trzy, w moim domu sześć. Figura ojca obrosła w stereotypy, dlatego zrozumienie swojej nowej roli, a przede wszystkim obrona własnego głosu i własnych uczuć, może być trudna. Rola ojca bywa wręcz negowana. Szczególnie w pierwszym okresie opieki nad wcześniakiem mężczyzna bywa zakrzyczany, spychany na bok jako ten, którego natura przygotowała do innych zadań. Przecież niemowlęciem opiekuje się matka, czy też w środowiskach nieco bardziej nowoczesnych „matka (lub ojciec)” – w nawiasie właśnie. Stereotypom łatwo się poddać. Z pozoru nic to nie kosztuje, bo przecież „prawdziwy mężczyzna” to właśnie praca zawodowa, ewentualnie nauka jazdy na rowerze czy budowanie budy dla psa, a w żadnym razie leki czy pieluchy. Kto się jednak na tak wyznaczoną rolę godzi, rezygnuje z kontaktu z własnym dzieckiem w okresie, który będzie fundamentem późniejszej więzi. Rezygnuje z dwóch lat kontaktu z ciekawą świata i wyczekującą interakcji istotą społeczną.
Do świadomości społecznej powoli przebija się zrozumienie, że stereotyp pełnej poświęcenia matki-Polki jest dla młodej kobiety z jej pierwszym niemowlęciem wielkim obciążeniem. Myli się jednak ten, kto myśli, że stereotypowe role dotyczą jednej tylko płci i nie są przeszkodą również dla mężczyzny. Jeśli przyjmiemy fałszywe wyobrażenie o roli młodej matki, jednocześnie przyjmujemy równie fałszywe wyobrażenie o roli młodego ojca. Wyzwolenie z nich możliwe jest wyłącznie wtedy, gdy dotyczy obojga rodziców, a jedyną drogą do niego jest ich partnerstwo. Partnerstwo, które rzadko kto wspiera, bezrefleksyjnie etykietując zniewieściałych „pantoflarzy” czy wyrodne matki. Jeśli młoda matka czuje się osamotniona, często stoi za tym właśnie brak wsparcia partnera, któremu do głowy nie przyszło, że ma coś do zaoferowania i który z całą pewnością żadnych wzorców w tym zakresie od starszych pokoleń mężczyzn nie otrzymał. Byliśmy też świadkami rozpadu małżeństw rodziców z dziećmi niepełnosprawnymi, do których dochodziło, gdy oboje rodzice pełni byli przekonania, że starają się w sposób odpowiedzialny zadbać o potrzeby dziecka. Rodzinę budują jednak dwie osoby, nie teoretyczne, ale konkretne i jedyne w swoim rodzaju, w swój własny, niepowtarzalny sposób. Dopiero one razem zdołają udźwignąć to, czego nie udźwignie nikt inny. Jeśli ja sam popełniłem na tym etapie jakiś błąd, to było to właśnie narcystyczne przywiązanie do myśli o tym, co jako ojciec powinienem czy wręcz muszę. Jest to błąd kosztowny, który w znacznej mierze przesłania wszystko to, co mogę.
Opieka nad dzieckiem wymaga umiejętności i cech, których mężczyzna dotychczas u siebie nie dostrzegał, zaniedbywał, negował jako „niemęskie”. Mężczyzna okazywać miał siłę, gotowość do walki, sprawność w osiąganiu celów. Od dziś więc sile towarzyszy czułość.
Jeśli mężczyzna walczy, to w imieniu kogo innego, osiągając cudze cele. Wysiłek ten tworzy w efekcie całość, w której nie jest on głową, ponieważ głowy nie ma, każdy członek rodziny wspiera pozostałych, a decyzje podejmowane są wspólnie. Na pierwszy plan wychodzą najbardziej teraz potrzebne kompetencja i gotowość do objęcia odpowiedzialności. Kompetencja, która wymaga nie tylko wiedzy, ale umiejętności przekroczenia własnych granic i zdobycia umiejętności, których zazwyczaj jego własny ojciec mu nie przekazał. Niezbędna będzie również pokora wobec samego siebie, ponieważ przed młodym ojcem stoją zadania, których wykonać nie potrafi, sytuacje, w których sił mu zabraknie, błędy, które naprawią inni. Rodzicielstwo to gra zespołowa dla dorosłych. Mężczyźni walczą w ringu, by poznać granice własnej siły – ja wiem, że mój syn, gdy przyszedł na świat, był wielkości mojej dłoni. I ta dłoń musiała wystarczyć. Mężczyźni toczą bitwy o sukces zawodowy, stanowiska, premie, gadżety – a ja pamiętam, że po 50 godzinach bez snu zostawiłem troje członków rodziny na intensywnej terapii, pojechałem na rozmowę o pracę i zostałem zatrudniony z najlepszym wynikiem w historii spółki. Od tego czasu byłem zatrudniany, zwalniany, oszukiwany, promowany, okradany – ale żona musiała dojechać na rehabilitację. Jeśli więc dziś prezes wzywa mnie na rozmowę, to na dobre czy złe mój poziom adrenaliny nie wzrasta.
Pierwszych miesięcy opieki ojca dziecko nigdy sobie nie przypomni, jednak poczucie bezpieczeństwa, którego doświadczy, będzie fundamentem przyszłej siły, której bez tego wsparcia dziecko nigdy w sobie nie zbuduje. Własne wyobrażenie ról w rodzinie dziecko również chłonie od rodziców, obserwując ich codzienne zachowania na przestrzeni lat. Ojciec obecny w domu, mający swój udział w codziennych obowiązkach, przeżywający wraz z domownikami codzienne smutki i radości będzie cennym wzorem zarówno dla syna, jak i dla córki. Tak zbudowane poczucie bliskości owocować będzie przez resztę naszego życia, gdy nastoletnie dziecko zacznie swoje najbardziej burzliwe lata, gdy zacznie wchodzić w dorosłość, gdy samo założy rodzinę. Jednak czas, by je zbudować, zdarza się tylko raz. Ojciec przekonany, że jego rola jest drugorzędna czy w jakiś sposób ograniczona, zepchnięta do pracy, warsztatu czy portfela, utraci swoją szansę, nawet nie domyślając się jej istnienia.
Dziś, po szesnastu latach, wiemy już jak ta historia się kończy, jednak było w niej wiele momentów trudnych, pytań, na które nikt z nas nie znał odpowiedzi, kroków podejmowanych bez drogowskazów. Wielkim oparciem byli dla nas inni rodzice nieco starszych dzieci w podobnej sytuacji, żywe świadectwo, że mimo lęku i trudności świat się nie kończy, że jeszcze nas coś czeka dobrego. Jest z nami najstarszy syn, mimowolny świadek naszej epopei, są bliźniaki, dziś już wyrośnięte nastoletnie chłopaki z pierwszym zarostem, jest kolejny młodszy braciszek, uciecha i skarb całej rodziny.
Czasem jest też z nami inne dziecko, to które odebrała nam leukomalacja. Niespodziewanie w jakimś geście, sylabie, wyrazie twarzy, jak na podniesionej pod światło kliszy RTG, na ułamek sekundy synek ujawnia swoją drugą twarz.
Paradoksalnie najtrudniejszy okazał się ten niewyobrażalnie odległy rok, kiedy wszystko już było dobrze, leczenie było zakończone, rehabilitacja przyniosła już wszystkie spodziewane korzyści, a przed nami pozostało zwykłe, codzienne życie. Rok, kiedy nieustanna walka nie była już potrzebna. Pewnego dnia żona powiedziała mi:
– Idziesz na terapię.
– Ja? Jaką terapię?
– Idziesz na terapię.
– Nigdzie nie idę.
– Idziesz. Ja już byłam.
Jestem wnukiem człowieka, który kanałami wyniósł syna z płonącej Starówki. Rodzina jest dla mnie wszystkim i nigdy się nie poddaję. We wszystkim, czego się podjąłem, osiągałem najlepsze wyniki wyłącznie własną pracą. Dlatego sądziłem, że szukając pomocy, przyznaję się do słabości. Dziś wiem, że moją największą słabością było pomocy nie szukać.
Artykuł pochodzi z “Niezbędnika rodzica wcześniaka”. Jeśli chcesz zapoznać się z pozostałymi treściami, zapraszamy na stronę https://wczesniak.pl/niezbednik/.