Chcielibyśmy zaprezentować Państwu pamiętnik Taty pana Filipa Stelmacha – ojca Anieli i Klary, który podzielił się z nami swoimi przemyśleniami. Część tekstu opublikowaliśmy w VIII wydaniu „Niezbędnika rodzica wcześniaka”, całość zamierzamy poniżej. Wierzymy, że te słowa pisane z perspektywy Ojca, Mężczyzny pomogą innym Ojcom, Mężczyznom, którzy dopiero mierzą się z tym, co oznacza „tacierzyństwo” rodzica wcześniaka. Zapraszamy do lektury.
„Trudy taty”
Filip Stelmach
1. Mam bliźniaczki i mam ich dość
Czasem.
A czasem nie mogę się nimi nacieszyć.
I to właściwie powód, dla którego powstał pomysł na ten spis wspomnień.
Czuję coraz częściej (a rozmawiam też o tym z żoną), że to co przeszliśmy w związku z narodzinami córek, a także pierwsze 24 miesiące ich życia, to rollercoaster, który rozchwiał moje emocje na jeszcze bardzo długi czas. Piszę „moje”, bo chcę od razu zaznaczyć, że ten „cykl” wpisów będzie o mojej wersji tego, co wydarzyło się w naszych życiach.
Wiem doskonale, że ten punkt widzenia jest zupełnie różny od punktu widzenia mojej żony. Właściwie wszystko przez ostatnie dwa lata przechodziliśmy i przeżywaliśmy inaczej. Fizycznie byliśmy często w bardzo podobnej sytuacji, wspieraliśmy się i podchodziliśmy zadaniowo do wszystkiego, co przed nami wyrastało. Nie było wyjścia, oboje mieliśmy świadomość, że tak po prostu trzeba zrobić.
Brakowało sił, brakowało optymizmu, brakowało wsparcia. Brakowało też zrozumienia, że rodzą się w nas emocje, których nie można przemilczeć. A po milczenie każde z nas sięgało z czasem coraz częściej.
Będąc tu, gdzie jestem teraz, wiem, że milczeniem niczego się nie wygra i potrzeba rozmowy musi czasem zostać brutalnie sprowokowana. Ale skoro jestem już o to mądrzejszy, to chciałbym, żeby teraz ktoś mógł z tej wiedzy skorzystać.
I to nie każdy ktoś. Ktoś konkretny.
Tata. Tata, który stanie przed podobnym wyzwaniem do mojego.
Moje córki przyszły na świat w 27. tygodniu ciąży.
Jestem tatą dwóch skrajnych wcześniaków.
Długo szukałem dla siebie punktu odniesienia, z którym mógłbym zderzyć swoje emocje i przemyślenia.
Nie znalazłem.
Tworzę więc swój, dla Ciebie.
Jeśli czujesz, drogi Tato, że masz trudno i szukasz odpowiedzi na trudne do sformułowania pytania – to dla Ciebie.
Jak uważasz, że wbrew powszechnej opinii facet też ma prawo do głębokich emocji – to dla Ciebie.
Jeśli wydaje Ci się, że nikt nie zrozumie tego, co właśnie kotłuje się Twojej głowie i trzewiach – to dla Ciebie.
Kolejne wpisy będą o tym, co działo się przed, w trakcie oraz po przyjściu na świat Anieli i Klary.
Na mój świat.
===
By nie budzić na starcie niepotrzebnych emocji wyjaśnię tylko, że mnogość i wielkość problemów, z jakimi w tym samym czasie mierzyła się moja małżonka jest z pewnością niemniej porażająca. Być może z kolejnych wpisów odniesiesz wrażenie, że bagatelizuję tę kwestię. Nie idź tą drogą.
Uzurpuję sobie prawo do stwierdzenia, że nie ma uniwersalnej skali problemów. I o ile o problemach kobiet można poczytać i posłuchać w wielu miejscach, o tyle poradników dla ojców z tego typu problemami właściwie nie ma. Wiem, bo szukałem. I po to tworzę ten tutaj.
To mój, męski punkt widzenia na tacierzyństwo z trudnym startem.
Uszanuj go proszę.
2. Mam żal do losu, taki jeden, konkretny
Nie byłem obecny na żadnym badaniu USG w trakcie ciąży mojej żony. Nie mogłem. Covidowe czasy sprawiły, że najdalej mogłem dotrzeć do holu, poczekalni, a czasem nawet i to nie było możliwe. Bolało.
Pewnie, że za każdym razem uśmiechałem się, pocieszając żonę (a może siebie?), że najważniejsze to, żeby badanie poszło dobrze. I żeby nie przejmowała się, że kolejny lekarz czy lekarka okażą się gburami.
Prywatna opieka to momentami gorsza kpina niż publiczne placówki, gdzie może standard jest niższy, ale traktują cię (źle lub dobrze) jak człowieka. W płatnej opiece jesteś sztuką, liczbą, rekordem w tabelce albo systemie. A już najgorzej jak faktycznie jest jakiś problem.
Do pewnego momentu naszą ciążę prowadził jeden z tych prywatnych molochów. Wizyty odbywały się jak w zegarku, punktualnie, bez miejsca na pytania czy wyjaśnienie wątpliwości. A jednak jakieś tam obawy mieliśmy, bo w końcu ciąże mnogie to nie zawsze bajka.
No więc, żebyśmy przypadkiem nie zadali zbyt wiele pytań, na pewnym etapie niespodziewanie żona dowiedziała się, że moloch nas nie chce, z uwagi na możliwe komplikacje i kieruje nas do innego szpitala. Mogą tak robić, o czym dowiedzieliśmy się dopiero po fakcie.
Trafiliśmy na Karową (to miejsce zasługuje na oddzielny rozdział i wiele innych wzmianek), nie wiedząc wtedy, czy to źle, czy dobrze. No bo skąd. Czasy covidowe więc wiadomo, na wejściu cyrk, rejestracje, dezynfekcje, maseczki, odstępy – pełen pakiet. Ale udało się znaleźć i dogadać lekarza prowadzącego. Jakiś czas później umówiliśmy badanie usg. Musiałem więc wziąć wolne w pracy.
W pracy już dawno wszyscy w moim otoczeniu wiedzą, że spodziewam się dwóch córek. Zanudzam ich tym faktem przy różnych okazjach, czasem zupełnie niepytany. O dziwo nie napotkałem nawet jednego przewracania oczami czy ironicznych uśmiechów. Każdy zdaje się podzielać moją radość, a przynajmniej nikt nie starał się jej bagatelizować.
To dobra praca. Pieniędzy wystarcza, mogę czasem pracować zdalnie, rozliczamy się za wyniki, a nie wysiedziane dupogodziny. Mam pełne zaufanie przełożonego, a współpracownicy szanują moje zdanie i ufają moim umiejętnościom. Przede wszystkim jednak każdy realnie interesuje się drugim człowiekiem. Rozmawiamy, narzekamy, wyśmiewamy i znowu marudzimy. Żyjemy emocjami, bo to nieodłączna część pracy.
Ten pogodny (jak na kwiecień) piątek będzie pewnie jeszcze na długo jednym z bardziej pamiętnych piątków w moim życiu. Wziąłem pół dnia wolnego w pracy, żeby pojechać razem z żoną na umówione USG na Karowej.
Po rutynowym daily, na którym po raz kolejny z dumą przypomniałem wszystkim, że jadę na USG, spakowaliśmy się w samochód i pojechaliśmy do szpitala. Płatny parking, ankiety covidowe, dezynfekcja, szatnia, maseczki i ok – żona poszła na badanie.
Ja siedziałem na okrągłym siedzisku, zabijając kolejne minuty scrollowaniem po czeluściach internetu. Mijali mnie kolejni studenci medycyny, którzy na sali obok pisali właśnie egzamin i część z nich wychodziła wcześniej niż inni. Obok, przy szatni, co chwilę pojawiały się mniej lub bardziej okrągłe brzuchy przyszłych matek. I ich mężowie.
Właściwie każdy tam żył swoją historią, być może w jakimś stopniu podobną do tej, którą opisuję. Całość w międzyczasie uzupełniają SMS-y od żony o tym, że się przeciąga, że lekarka nie zeszła jeszcze z dyżuru, że już zaraz ma się pojawić. Nie pamiętam dokładnie, co wyświetlał mój telefon w tym momencie, ale gdy podniosłem głowę ujrzałem zapłakaną twarz żony i czas się zatrzymał…
…
Zrobię tu celową pauzę. Chciałbym Ci pokazać pewien mechanizm, który na stałe zagościł mojej głowie w momencie, w którym zrozumiałem, że żona nie będzie teraz jedyną najważniejszą osobą w moim życiu. To zdolność (a raczej klątwa), która w wybranych sytuacjach daje mi możliwość zbudowania wielu równoległych wizji przyszłości. Potrafię w mgnieniu oka tworzyć nowe rzeczywistości, całe światy tylko po to, by sprawdzić, jakie najgorsze możliwe scenariusze mogłyby się urzeczywistnić. Odkrywam kolejne fatalne rozwiązania analizowanej sytuacji do momentu, aż uznam, że więcej złego nie potrafię już sobie zwizualizować. Czujesz to? Połącz to teraz z poprzednim akapitem.
Nie wypiszę tu tych wizji, to nic nie wniesie. W tym momencie uderzyło mnie inne ciążące na mnie przekleństwo – jestem facetem, twardym facetem. Po raz kolejny muszę sięgnąć na wyżyny umiejętności aktorskich, by dać oparcie swojej drugiej połowie. Robię to intuicyjnie, bez chwili zastanowienia. Przytulam, uspokajam, głaszczę, próbując przebić się przez jej łzy i łkanie, by powiedzieć, że wszystko będzie ok. Najważniejsze to, że obie córki żyją i teraz musimy poczekać na kolejne badanie.
== chcesz wiedzieć, co myślałem?
3. Mam siedzieć w domu i czekać
To bodaj najtrudniejszy moment w moim dotychczasowym życiu, pełen stresu i obaw nie tylko o dzieci, ale o żonę, która jest tam na oddziale, otoczona zupełnie obcymi ludźmi.
I pewnie, że odstawiając ją do szpitala zapewniałem ją, że nie ma czym się przejmować i że w końcu to tylko jakaś kontrola („najwyżej poleżysz przez weekend i Cię puszczą”).
Tu warto dodać, że moja żona nie jest fanką poznawania nowych osób. Źle czuje się nawet w otoczeniu względnie miłych ludzi. a kto choć raz spędził kilka godzin w państwowym szpitalu wie, że empatyczne i serdeczne osoby w takim miejscu to raczej wyjątki. Próbuję powiedzieć, że cholernie nie chciała TAM być. Wiedzieliśmy o tym oboje, nie musieliśmy nawet o tym rozmawiać (choć rozmawialiśmy).
I wiesz, wyobrażałem sobie w przeszłości, jak będzie wyglądało przyjście na świat mojego potomstwa. Będę stał przy żonie, trzymał za rękę, zemdleję, a potem ocknę się na leżance w sali porodowej, czując na sobie rozczarowanie spojrzenie żony. Niestety, ten przyjemny obrazek wciąż mieszka w krainie fantazji. Do krainy wspomnień wdarł się boleśnie inny scenariusz.
Podczas gdy moja żona przechodziła kolejne badania, była podłączana pod elektrody, leżała w niewygodnej pozycji i stresowała się właściwie bez przerwy, ja mogłem co najwyżej zadzwonić czasem na kilka minut, napisać coś miłego, a w razie potrzeby spakować torbę z zakupami i zawieźć ją do szpitala, zostawiając przy szatni z karteczką wskazującą odbiorcę i numer sali. Tyle. Tylko tyle? Więcej się nie dało, takie czasy.
O czym myśleć i co robić, żeby nie czuć silnej bezsilności? Obawiać się i zamartwiać na zapas? Myśleć pozytywnie i łudzić się, że nic złego mnie nie spotka? A może zastanawiać się, czy bilans dobrych i złych uczynków z dotychczasowego życia przemawia na moją korzyść? Próbować normalnie funkcjonować czy czekać pod telefonem, szukając stale siły na kolejne słowa wsparcia? Co do jedzenia i picia najlepiej kupić, żeby przypadkiem w szpitalu nikt się nie przyczepił? Na ile czasu robić zapas?
Co powiedzieć rodzinie, znajomym, w pracy? W jakim stopniu nasza prywatność powinna być teraz tematem do rozmów? Jak uciec myślami od tej całej sytuacji? Czy uciekać? Kto mi odpowie na te wszystkie pytania?
I jeszcze ten wynik ostatniego badania USG – podejrzenie hipotrofii u Anieli.
== chcesz wiedzieć, co myślałem?
4. Mam znajomą neonatolog
Przez większość życia nie wiedziałem nawet, co to za profesja.
Szczerze? Wolałbym nigdy nie musieć pogłębić tej wiedzy.
Wszystko da się obecnie znaleźć w sieci. Potrzebujesz diagnozę, sugestie leczenia, przypadki, grupy wsparcia – zawsze coś się znajdzie. Ktoś to na pewno już opisał. Tylko, że ja poruszam się po internecie tak długo, by rozumieć, że to jedna wielka pułapka.
Dlatego gdy tylko skojarzyłem, że przecież znam kogoś, kto umie w medycynę i w bardzo małe dzieci, to niemal bezwarunkowo chwyciłem za telefon i nieśmiało napisałem z pytaniem o możliwą konsultację. Mimo że nie rozmawiamy od wielu miesięcy, K bez wahania zażądała rozmowy. Nie oponowałem. Nie znałem lepszej drogi do wiedzy. Po omówieniu ze swoim otoczeniem świstka papieru, który mi niewiele mówił, K wróciła do mnie z pakietem informacji. Trudnych informacji.
Był to zbiór możliwych przyczyn, ewentualnych powikłań, hipotetyczne scenariusze i prawdopodobne koleje losu, jakie miały nas czekać. Każda z wersji rzeczywistości, które otrzymałem w tym przekazie, wykraczała dalece poza moje pojmowanie ciężaru i beznadziei. Nie było wśród tych wieści praktycznie nic, co sprawiłoby, żebym odetchnął z ulgą. Tyle, że wiedziałem to tylko ja.
Równolegle, podobne rozeznanie prowadziła mama żony. Pielęgniarka z zawodu, z dobrym rozeznaniem wśród podobnych specjalistów, także zaczęła pytać i sprawdzać, co to wszystko oznacza, dlaczego zatrzymali córkę w szpitalu i ile to jeszcze może potrwać. Zadzwoniła do mnie, by przekazać słowa otuchy (dzięki Ci Mamo!) oraz to, czego się dowiedziała. Próbowaliśmy ustalić też od razu, ile z tego należy przekazać do W.
…
3 godziny po narodzinach dziewczynek stoję pod prysznicem i próbuję zrozumieć, co oznacza ten wodospad łez.
Z jednej strony otrzymałem w porę pełen obraz tego, co może się wydarzyć, byłem gotowy na niemal każdą ewentualność. Z drugiej strony opuszczała mnie właśnie fala niepoliczalnego stresu, który skumulowałem sobie w ciągu minionych kilkudziesięciu godzin. Jeszcze chwilę temu dzwoniłem do rodziny i nie mogłem wydusić z siebie słowa. Głos łamał mi się i chyba wystraszyłem każdego, z kim rozmawiałem.
Mieszały mi się różne odczucia: radość – bo przecież mam dwie córki! I strach, bo przecież jeszcze wczoraj słyszałem, że każdy dzień w brzuchu mamy jest na wagę złota. Liczyłem, że będziemy mieli jeszcze 2-3 tygodnie więcej. A tu raptem dobę później jestem ojcem. Co będzie dalej?
K wspomniała o tym, bym był gotowy na umówienie wizyty księdza, na wypadek gdyby jedna z dziewczynek miała nie przeżyć. Nie miałem jaj, by powiedzieć o tym żonie.
…
Droga K, nawet nie wiesz, jak bardzo nasze rozmowy pozwoliły mi skupić się na tym, co w danym momencie było najważniejsze – jestem Ci bezgranicznie wdzięczny.
==chcesz wiedzieć, co myślałem?
5. Mam poznać córki, mając na sobie maskę
Jak wyobrażasz sobie albo jak pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z nowo narodzonym potomkiem?
W 2020 roku braliśmy ślub i organizowaliśmy wesele w momencie, gdy nie było wiadomo, czy w ogóle można legalnie się spotykać na kawę. Udało nam się i wstrzeliliśmy się w krótkie okno, w którym (z pewną nerwówką) impreza nie tylko się odbyła, ale nawet udała. Brawo my, covid-srovid.
Ale szpital to nie dom weselny. Tu restrykcje nie odpuszczały choćby na chwilę i nawet najbardziej maślane oczy nie robiły wrażenia na personelu szpitala. I słusznie.
Dlatego też pierwsza wizyta na OITN (taki OIOM dla najmniejszych) była stresem podwójnym. Dla maluchów w inkubatorach obcowanie z popularnymi bakteriami to już duże ryzyko, a co dopiero złapanie nowego, niezbadanego wirusa. Dozowniki z płynem dezynfekującym na oddziale były właściwie w każdym momencie w zasięgu ręki. Na ścianie, przy zlewie, przy cieplarce (ot, takie miłe określenie inkubatora, super potrzebne w tym niezbyt szczęśliwym miejscu). Do tego standardowe „papcie” i fartuchy, instruktaż otwierania i zamykania inkubatora, pouczenie o tym, co można, a czego nie. Krótko mówiąc – niezapomniane pierwsze chwile z dzieckiem.
Ach tak, dzieckiem, nie dziećmi. Kolejna żelazna zasada, której łamanie nie wchodziło w grę – jeden rodzic do jednego dziecka. I nie ma zamianek.
To, że obie nasze córki wylądowały na tym samym oddziale, dawało nam szansę wspólnych wizyt. Wymienialiśmy się za każdym kolejnym razem, a potem opowiadaliśmy sobie wrażenia, chwaląc się co nowego udało się „zrobić” albo zobaczyć.
…
Teraz zrobimy sobie mały quiz: ile czasu wytrzymałbyś sam na sam z dzieckiem bez pokazywania mu swojej twarzy, wiedząc, że każdy oddech skierowany w drzwi jego małego „domku” niesie nawet śmiertelne ryzyko? Na ile obawiałbyś się, że jak nie pokażesz twarzy, to już na zawsze zapamięta tylko różne postacie w maskach, a nie Ciebie, Tatę? Jak silna byłaby Twoja potrzeba choćby szepnięcia w to małe, zasłonięte bandażami uszko, żeby barwa Twojego głosu była tą, która będzie budzić tylko dobre skojarzenia i dawać poczucie bliskości oraz bezpieczeństwa?
Nie będę budował specjalnego napięcia. W moim przypadku to były jakieś trzy godziny. Podczas drugiej lub trzeciej wizyty „pękłem”. Nie chciałem być anonimowym gościem w kitlu, który ma i tak mniejsze prawa niż wszystkie Pielęgniarki na tym oddziale. Chciałem szybko złapać więź. W tamtym momencie wciąż nie wiedziałem, co wydarzy się w ciągu najbliższych dni i tygodni.
Właściwie, to nie wiedziałem, CZY się wydarzy.
== chcesz wiedzieć, co myślałem
6. Mam zabrać dzieci do domu, na stałe
To, co większość ludzi traktuje jako naturalny etap po narodzinach potomstwa, dla mnie wydawało się jakimś szalonym projektem, pełnym ryzyk i niewiadomych.
W końcu ostatnie 3 miesiące „bywaliśmy” rodzicami, tak na kilka godzin, a potem wracaliśmy do domu, mając pewność, że są w dobrych rękach. Rękach, które przewijały, kołysały i badały tysiące takich małych, wymagających bobasów.
A my?
Dostaliśmy okres próbny, podczas którego dowiedzieliśmy się o dzieciach dużo więcej, niż chcieliśmy. Każda osoba z personelu i wszystkie te urządzenia dookoła – to była dla nas gwarancja tego, że dziewczynom nic nie grozi i że na pewno ich rozwój będzie szedł w możliwie najszybszym tempie. Sztab ludzi i aparatura warta setki tysięcy, procedury i przeszkolenie na każdą ewentualność. Najwyższej klasy specjaliści na wypadek, gdyby jednak saturacja spadła na zbyt długo albo znów trzeba było przetaczać krew.
Dla kontrastu, drewniana konstrukcja łóżeczek, kolorowa pościel i wciąż nieużywane akcesoria niemowlęce w domu nie dawały tego poczucia. Gdyby w tym momencie wychodziły z nami w pełni zdrowe, po prostu malutkie dzieci, może jeszcze łudzilibyśmy się, że jakoś sobie poradzimy.
Tyle, że nawet w ostatnich dniach przed planowaną datą „wypuszczenia” dziewczyny wciąż miały problem z regularnym jedzeniem, wciąż ulewały i to czasem bardzo obficie, dalej nie opanowały sztuki jedzenia z piersi i nic nie wskazywało na to, żeby miało się to zmienić. Przybierały na wadze w tempie, które wcale nie uspokajało, a to waga ma kluczowy wpływ na to, jak będą sobie radzić w kolejnych tygodniach i miesiącach życia. Właściwie, to jeszcze 2-3 tygodnie temu jedna z dziewczynek miała wciąż sondę wpuszczoną przez nosek do żołądka, żeby w ten sposób dostarczać jej niezbędne gramy pokarmu.
Nie umiem jeszcze wyobrazić sobie, jak to będzie mieć dziewczyny w domu na pełen etat, a już mamy umówione kilkanaście wizyt u różnych specjalistów oraz wizję kolejnych kilkudziesięciu w perspektywie półrocza.
Mam w tym czasie uczyć się nie tylko opieki nad dziećmi, ale wziąć na siebie również załatwienie najróżniejszych formalności związanych z pojawieniem się na świecie tych dwóch małych kobiet. Dobrze byłoby również, gdybym jednak zaczął pracować (zdalnie – całe szczęście?) w nieco większym wymiarze czasu niż miało to miejsce w ostatnich tygodniach. W tym wszystkim nie mogę zapomnieć o sobie: jedzenie, chociaż odrobina ruchu, może nawet sen.
Słyszałem nieraz, jak doświadczone mamy radzą tym świeżo upieczonym „jak dzieci śpią, to ty też idź spać”. Nigdy nie zastanawiałem się, co w tym czasie robi tata. Albo czego nie robi.
== chcesz wiedzieć, co myślałem?
7. Mam bolesne wspomnienia beztroski
Wiesz kiedy poczułem, że jestem rodzicem? Kilka tygodni po tym, jak dziewczyny dotarły do domu.
Pamiętam, że leżałem. Nie pamiętam, czy spała wtedy na mnie któraś z dziewczyn. Nie przypomnę sobie też, jaka to była konkretnie pora dnia. Zwyczajnie leżąc na kanapie, słuchałem radia, mojego sprawdzonego sposobu na próbę uspokojenia głowy. Tym razem jednak okazało się moim katem.
Niby nic wielkiego, to tylko kolejny raz leci znana i lubiana piosenka, która jest motywem przewodnim jednej z części „Władcy pierścieni”. Słyszałem ją setki razy (trylogię widziałem kilka), znam ją niemal na pamięć, a jednak tym razem obudziła we mnie zupełnie inny kawałek wspomnień. Wspomnień, pełnych beztroski, luksusu braku zobowiązań, poczucia kontroli nad swoim życiem.
Z jakiegoś powodu właśnie teraz dotarło do mnie, że to już bezpowrotnie utracona rzeczywistość. Na bardzo długi okres muszę pogodzić się z ciągłym brakiem czasu, chronicznym zmęczeniem, nieodłącznym poczuciem obowiązku i niekończącą się listą zadań do wypełnienia.
Codziennie będę stawiał czoła wyzwaniom rzucanym przez rodzicielstwo. Każdego dnia będę zamartwiał się tym, czy moje dzieci zjadły wystarczająco dużo. Każdej nocy będę nasłuchiwał, czy na pewno obie ciągle oddychają. Każdy tydzień w pracy będę zaczynał od rewizji zaległości. Każdy miesiąc życia dziewczynek będę uważał za skarb, a każdy rok ich życia będzie postarzał mnie o kolejne pięć.
Żaden wieczór nie będzie tylko mój. Żaden piątek nie będzie długo wyczekiwany. Żadna sobota nie naładuje moich baterii i żadne święto nie będzie radosną perspektywą. I już pewnie nie doświadczę ponownie obejrzenia trylogii w wersji reżyserskiej w jeden weekend, zajadając się na przemian pizzą i chipsami.
Czy to bardzo wyszukana wizja utraconego szczęścia? Pewnie, że nie. Nigdy nie marzyłem o tym, że kiedyś zwiedzę cały świat albo będę zaliczał all inclusive w różnych tropikalnych miejscach. Nie celowałem w luksusowe auto, ogromną willę czy własną agroturystykę. Nie interesowało mnie nigdy założenie przełomowego biznesu i brylowanie na salonach. Brak tego wszystkiego w życiu zupełnie mi nie przeszkadza.
Bo to co mi przeszkadza?
Brak możliwości spędzenia całego weekendu z żoną na graniu w „terraformację marsa”. Serio. To jest dla mnie synonim szczęścia. Wstać rano, zrobić sobie dowolne śniadanie, zaparzyć kawę w naszej ulubionej kawiarce, rozłożyć planszę, wszystkie dodatki, potasować i rozdać karty. Nastawić rmf classic i w oczekiwaniu na „niedomówienia” Artura Andrusa wylosować korporacje, które na najbliższe godziny będą określały naszą strategię prowadzenia gry. Skupić się na zbieraniu najbardziej optymalnego decku i tam, gdzie to możliwe, zaznaczenie choćby drobnej negatywnej interakcji. Zmierzyć się z fartem, ale i doświadczeniem, które razem zdobywaliśmy przez dziesiątki podobnych dni. Włączyć wiatrak albo przykryć się kocem. Nasypać przekąski do misek, komentować co ważniejsze zagrania i nie odbierać żadnych telefonów. Proste?
A co powiesz na inny rodzaj beztroski?
Któregoś dnia, wracając z kolejnej wizyty z Centrum zdrowia dziecka, przejeżdżaliśmy obok jakiejś restauracji. Nie pamiętam nazwy, ale była to taka typowa restauracja przy trasie. Nieduży parking, mało zachęcający front, raptem dwa metry od ruchliwej trasy. Standard.
Ja kieruję, żona obok próbuje odsapnąć. Dziewczyny z tyłu w fotelikach coś marudzą, ale padają już ze zmęczenia. Miały ciężki poranek. Właściwie wszyscy mamy dość. Nawet zwykła wizyta kontrolna pełna jest stresu, dezorganizacji i improwizowanych prób radzenia sobie. W korytarzu pełnym dziesiątek ludzi bardzo trudno jest zachować spokój, jeszcze trudniej go okazać. No ale nie chcę dziewczynom pokazać, że mają powód do obaw. Ogarniam, załatwiam papierologię, potwierdzam skierowania, w kieszeń chowam pokwitowania. Wchodzimy do jednego pokoju, wychodzimy z drugiego. Ech, nie o tym jest ten fragment.
Wracamy do domu i mijamy zwykłą knajpę, a do mnie dochodzi smutna prawda – nie możemy sobie ot tak zjechać do tej czy innej jadłodajni, bo akurat mamy taki kaprys, albo zwyczajnie jesteśmy głodni. Nie możemy, bo tego nie planowaliśmy. Nie planowaliśmy, więc nie mamy odpowiedniej ilości mleka modyfikowanego, termosu z gorącą wodą, nie wiemy, czy jest przewijak ani czy będzie miejsce na wejście z dwiema gondolami. Nie mamy też pewności, że dziewczyny czegoś w takim miejscu nie złapią. Żona musi za 20 minut odciągnąć kolejną porcję pokarmu, a odciąganie w trasie nie wchodzi w grę. Poza tym nie wzięliśmy lodówki, w której moglibyśmy przechować… nie możemy, bo tego nie planowaliśmy.
Nie możemy nie planować. A to było do niedawna ważną częścią naszego życia.
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
8. Mam nową rutynę, a właściwie cały plan dnia
Dzień zaczyna się dość wcześnie albo dość późno. Czasami nie wiem, czy to początek nowego, czy koniec poprzedniego. Zdarza mi się też nie wiedzieć, jaki jest dzień albo jaka godzina. Ale wiem, że muszę działać.
3:00 – dzwoni budzik, dla żony. Pozwalam sobie na niewstawanie razem z nią od razu. Rano czeka mnie praca, więc próbuję łapać każdą minutę snu. Ale to maksymalnie dwie minuty.
Chwilę później rozbrzmiewają rytmicznie pracujące silniczki laktatora i powtarzalny warkot wbija się w głowę. Po kilku zaledwie nocach jestem w stanie niemal po samych dźwiękach poznać, jak dzisiaj idzie odciąganie pokarmu. Pokarmu bezcennego, na wagę złota, który zazwyczaj noworodek dostaje wprost od mamy. Nasze córki tego luksusu nie mają, nie ma go też mama.
Super byłoby przystawić maleństwa do piersi, nakarmić i iść z nimi spać. Tyle czytaliśmy i słyszeliśmy o tym, jak to jest ważne. Tylko nasze dziewczyny śpią kilka kilometrów na południowy-wschód od nas.
Nic to, pokarm jest pokarm. Jak tylko słyszę ostatnie warknięcia i dźwięk odczepianych końcówek wstaję jak na komendę, zbieram zabawki i idę robić to, co mogę teraz zrobić, żeby pomóc trochę drugiej połówce. Zabieram się za rozebranie kompletu na pojedyncze elementy i myję każdy z nich dokładnie, wypłukując drobinki tak cennego mleka matki.
Bywają noce, że patrząc na to, ile udało się tym razem odciągnąć, żałuję każdej zlanej do zlewu kropelki. Nic nie poradzę, nie mam jak bardziej pomóc. Zmywam, rozkładam do osuszenia i wracam do łóżka. Czas łapać kolejne dawki energii.
6:00 – wystarczy tego łapania. Żona ponownie rozpoczyna swój rytuał, jednak ja tym razem wstaję od razu. Obmywam twarz, przepłukuję usta płynem. Koniecznie mocna mięta, żeby budziło. Nie czekając, aż laktacyjny gadżet skończy swoje pieśni, przekładam pokarm z lodówki do termobagu i żwawym krokiem wychodzę do samochodu.
Parking to pikuś, dojazd do trasy banalny. Najgorzej jest na samej trasie. Na plus, że nie ma korków o tej porze, więc jedzie się bez przeszkód. Na minus – że jedzie się bez przeszkód. O ile w pierwszych dniach to była nowa rzecz i jechałem na poczuciu czegoś nowego i bardzo ważnego, to jednak z każdym dniem staje się to coraz bardziej tylko powtarzalnym punktem w codziennym harmonogramie. Jedyna niewiadoma, to jak blisko wejścia uda mi się tym razem znaleźć miejsce i jakie dzisiaj będą obowiązywać zasady: mogę wejść sam do lodówki na izbie przyjęć, czy podam termobag miłej pani w mundurze, która zawsze z uśmiechem odbiera go ode mnie i po chwili wraca z pustą torbą.
Covid zrobił swoje, są dni, że do szpitala zwyczajnie wejść nie mogę. Kiedy mogę, zaglądam do lodówki i widzę pojemniki podobne do tych naszych, tylko opisane innym nazwiskiem i inną datą. Nie każdy przyjeżdża codziennie. Mnie się jeszcze udaje.
13:00 – czas na przerwę w pracy. Zaplanowaną. Mój służbowy kalendarz od dawna jest mało wygodny dla współpracowników. Pełen dziur i przerw, w różnych częściach dnia.
Dzięki technologii i zaradności szpitala, w dni kiedy nie wolno nam jechać osobiście, możemy oglądać nasze pociechy zdalnie. Serdeczne Pielęgniarki montują na każdej cieplarce kamerkę, a dedykowana apka pozwala nam na ekranie laptopa wyświetlić godzinny pokaz o naszym dziecku. Kiedyś tylko o jednym (zależnie od dnia, raz jedna, raz druga) teraz już regularnie laptopy są dwa. Zazwyczaj…
Wiem, że nigdy z premedytacją i że są ważniejsze tematy, ale czasem zdarza się, że włączamy laptopy i tylko jedna kamera coś pokazuje. Owszem, dostaliśmy instrukcję, gdzie dzwonić, gdyby tak było, ale jednak te kilka minut niepewności zawsze skutecznie stawia nas do pionu. Dlaczego nie widać naszej córki? Czy coś się stało? Nikt przecież nie dzwonił. A może to coś pilnego? Kolejne przetaczanie krwi? Zbyt długi spadek saturacji? Dzwonimy, pytamy, sprawdzamy. Na szczęście, póki co za każdym razem okazuje się, że albo nie wpiął się kabelek, albo zawiodło łącze w tym pokoju. Zdarza się, prawda?
Czasem jak mamy farta, to którą z naszych uda się oglądać chwilę dłużej, bo akurat u niej ostatniej pielęgniarka odłącza kamerę – tyle wygrać.
18:00 – czas na podsumowanie wszystkich wykonanych zrzutów ekranu i nagranych filmików. Przeglądamy razem, sprawdzamy, gdzie widać coś nowego, na którym nagraniu jest jakiś ruch, jakieś emocje. Jakieś znaki, że zrobiliśmy krok do przodu.
Czy wciąż widać tyle samo rurek i przewodów? A może pojawił się smoczek? A co ona taka nieruchoma dzisiaj? Zobacz, tu z tej stron jest jakaś plamka, co to takiego? O ja, sama przekręciła głowę!
Wszystko cieszy, każdy gest, im więcej ruchu, tym lepiej. Czasem spod tych maseczek i bandaży widzimy zarys ust, oczu. Próbujemy rozpoznać do kogo podobna, po kim ma to czy tamto. Obie mają swoje własne tempo i swoje własne nawyki, więc porównujemy, zestawiamy, analizujmy.
Ale nie jesteśmy sami, prawda? Wujki, ciocie, babcie, dziadki – każdy ma prawo zobaczyć nasze cudowności. Nie wiemy, czy każdy chce, ale chcemy, żeby każdy wiedział. Stworzyliśmy taki współdzielony folder online, w którym nasi najbliżsi mają dostęp do całej dokumentacji foto i wideo. Może kiedyś pokażemy dziewczynom? Tylko czy będą chciały to widzieć. My teraz chcemy, ale czy tak będzie zawsze?
21:00 – wieczór zaczyna się tak samo jak każdy dzień. Zerkanie na zegarek, przygotowanie sprzętu, odciąganie, zmywanie. Tym razem jeszcze dochodzi ekstrakrok związany z wyparzaniem sprzętu. Nie wiem, czy to konieczne, ale wiem, że możliwe. Nie chcę myśleć, że zawieziony pokarm się nie nadaje, bo coś było brudne.
Po całej procedurze stajemy co dzień przed prostym wyborem – próbujemy „coś” porobić czy kładziemy się spać? Żona spała w ciągu dnia, ja za bardzo nie mam okazji. Chciałbym nie wpaść w błędne koło i zrobić coś dla siebie, nawet chwilę dziennie. Ale pokusa odpoczynku często jednak wygrywa.
Oglądaliśmy niedawno webinar zorganizowany przez szpital, na którym ojciec wcześniaka opowiadał o tym, jak z powodu niewyspania mieli kilka wypadków autem. Zasypiali za kółkiem. Nie chcę tak.
00:00 – ok, dziś nie udało się zasnąć przed północą, trudno. Czas na ostatnią tego dnia rundę z laktatorem i można obrócić się na bok, skorzystać z ciszy i ciemności. Budzik ustawiony na 3:00, czas ładować baterie.
I to wszystko bez dzieci w domu.
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
9. Mam lepiej niż niektórzy, więc nie powinienem narzekać, prawda?
Przez większość życia udawało mi się unikać trudnych sytuacji, nieprzyjemnych widoków, krępujących momentów, w których trudno jest ocenić, jak należy się zachować. Świadomie, czy nie, często omijały mnie skomplikowane wybory lub zwyczajnie udawało mi się je bagatelizować. Mój niemal 3-miesięczny turnus na Karowej zmienił ten „błogostan”.
Widziałem więcej, niż chciałem kiedykolwiek zobaczyć. I to nie widok moich dzieci był tak trudny. To z czasem stało się nową codziennością i nauczyłem się, że muszę korzystać z tego, co w tym momencie mam. Spadki saturacji, przetaczanie krwi, kolejne przewody i igły wystające z dziewczynek – sukcesywnie robiło to na mnie coraz mniejsze wrażenie, a dziewczęta radziły sobie z dnia na dzień coraz lepiej. Te nasze.
Wielu rodziców miało (z mojego punktu widzenia) i ma trudniej.
Przede wszystkim długie oczekiwanie na pierwsze pozytywne sygnały, stabilizację. Pierwsze operacje już po kilku dniach od przyjścia na świat. Jeżdżenie za inkubatorem z dzieckiem po różnych szpitalach, gdzie była szansa na trafienie w ręce największych specjalistów w danej dziedzinie. Druzgocące wiadomości na temat tego, z czym dziecko już będzie musiało się dożywotnio borykać.
Nie umiem sobie wyobrazić, co dla rodziców oznacza informacja, że kilkutygodniowy maluch musi od teraz wydalać przez rurkę wczepioną gdzieś zaraz za żołądkiem, bo nie wszystkie organy dają radę z trawieniem choćby samego mleka matki.
Oglądałem to z bliska, ale nie śmiem przyjąć ich pozycji. A przecież były jeszcze mamy, których mężowie nie mogli albo nie chcieli uczestniczyć w tej ciężkiej przeprawie. Byli też ojcowie, którzy przyjeżdżali tylko raz na jakiś czas, jak akurat udało się złapać urlop albo wykombinować L4, żeby chociaż raz na kilka dni pojawić się na godzinę w życiu potomka.
Nie chcę już nawet pamiętać tych maluchów, które przyjeżdżały na oddział OITN i dzień później nie było już po nich śladu. Wciąż mam nadzieję, że po prostu szybko awansowały na oddział patologii noworodka – serio, to duży awans.
Widziałem to wszystko i zapytany teraz o to, czy nam było ciężko, zwykle opowiadam „wiesz, było, ale…”.
Bo na co ja mam właściwie narzekać? Że są małe? Że byłem 3 miesiące zdalnym tatą? Że trzeba było codziennie jeździć o 6 rano z ledwo odciągniętym mlekiem, żeby zapewnić im każdy możliwy gram pokarmu matki?
Nawet to, że w pierwszym półroczu od wyjścia ze szpitala zaliczyliśmy przeszło 50 kontroli w najróżniejszych placówkach w Warszawie – jakie to ma znaczenie?
Mamy zdrowe, energiczne dziewczynki, które szybko pokazały wszystkim, że w mig nadrobią trudniejszy start i nie zostaną w tyle za rówieśnikami. Mamy szczęście, którego wielu rodzicom mogę tylko życzyć. Ale przez to chyba nigdy nie potrafię z czystym sumieniem odpowiedzieć komuś: „to była straszna przeprawa”. A była, nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
10. Mam problemy z kontrolowaniem agresji
Nie, nie biję córek. Ale zachowuję się czasem tak, że mam wrażenie, jakbym jednak wyżywał się na nich fizycznie. Właściwie to głównie krzyczę. Tylko czy dla nich taki krzyk to nie jest równie mocna rzecz?
Skąd w ogóle we mnie taka potrzeba krzyczenia? Z jakiegoś powodu czuję ulgę, jak poczucie bezradności ustępuje i wchodzi we mnie nowa energia, która tylko czeka na niewłaściwy ruch którejś z dziewczynek, żeby zaraz znaleźć swoje ujście na zewnątrz.
Krzyczę, niepotrzebnie krzyczę, a czasem nawet nie zauważam, że krzyknąłem. Przynajmniej nie od razu.
Na początku rzadko zdarzały mi się krzyki i potrzebowałem nieraz nawet 2-3 dni, żeby wrócić do normalnego stanu emocjonalnego (ciche dni, wycofanie, jak zwał – tak zwał). Z czasem zdarzały się częściej, ale też zacząłem szybciej dochodzić do siebie. W pewnym momencie już chwilę po krzyknięciu emocje opadały i docierało do mnie, że znów dałem się podejść. Wtedy pojawiło się silne poczucie winy. To poczucie winy jeszcze bardziej zaczęło mnie dobijać, co nie znaczy jednak, że powstrzymywało mnie przed kolejnym wystrzałem.
W którymś momencie nabyłem umiejętność stawania na chwilę z boku, by zobaczyć, jak bezsensownie się zachowuje i dotarło do mnie, że właściwie nigdy krzyk nie jest właściwym wyborem. Wiem to, a mimo to wciąż nie zawsze potrafię się powstrzymać. Zaczęło rodzić to u mnie obawy, czy nie spowoduje u nich jakiejś traumy?
Z jednej strony tłumaczę sobie, że staram się być tym surowym rodzicem, który jaśniej i wcześniej stawia granicę. Z drugiej czuję, że czasami mogę nie tylko osiągnąć efekt odwrotny do założonego, ale nawet na stałe „zepsuć” coś w dziewczynach, na długo.
Mam do tego wrażenie, że jestem jedyny.
Ja jeden daję im się wyprowadzić z równowagi niemal codziennie. Ja jeden nie potrafię zapanować przy nich nad emocjami. Ja jeden złoszczę się tak bardzo, gdy nie chcą jeść albo położyć się na tę pieprzoną drzemkę.
Nie rozumiem, dlaczego to takie trudne, żeby pozostać opanowanym. Przeżyłem w życiu niejeden konflikt, awanturę i dyskusję, a jednak to te niemówiące jeszcze drobiny są dla mnie przeciwnikiem nie do pokonania.
No właśnie, coś musi być nie tak, skoro traktuję je jako swoich przeciwników.
Tym bardziej, że widzę jak żona potrafi to lepiej znosić, a dziadki twierdzą, że przesadzam chyba z oceną intencji córek. Właściwie to rodzina chętnie mnie wspiera, ale nie daje mi to zupełnie poczucia, że rozumieją, co czuję.
Pogadać z facetem? Pewnie. Tylko nigdy nie słyszałem, żeby jakiś ojciec żalił się na problemy z dziećmi. Zawsze każdy wymownie się uśmiechał albo udawał nawet, że takie pytanie nie padło.
Nie mam w otoczeniu ojca bliźniaczek, tym bardziej wcześniaków. Owszem, niektórzy ojcowie po części rozumieją, co takiego czasem czuję, ale wciąż mam poczucie, że ktoś powinien mnie posłuchać i powiedzieć: „stary, też tak miałem i jakoś to poszło. To normalne, że czasem czujesz się okropnie, a czasem jeszcze gorzej. I tak jesteś bohaterem…”.
A może poszukać specjalisty? Tylko z czym pójdę? „Dzień dobry, wkurwiają mnie dzieci. Co zrobić?”. Internet odpada, bo tam znajdę wszystko poza sensowną pomocą i słowami wsparcia dla młodej matki.
Dlaczego inni ojcowie nie pomagają sobie w takich tematach?
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
11. Mam taką grę z dzieciństwa
Państwa-miasta, kojarzysz? Kawałek kartki, długopis, losowanie i zaczynamy zapisywanie najlepszych i najbardziej oryginalnych wyrazów na wskazaną literę. Ostatnio miałem okazję znów sięgnąć po tę niewymagającą formę rozrywki.
Jestem gadułą, czasem do przesady. Zdarza się, że słowotok, jaki ze mnie się wylewa, ma mało sensu i marnuje czas słuchacza. W 9 na 10 przypadków nie mam problemu ze znalezieniem tematu na rozmowę z nowo poznaną osobą, a z tych, których już znam, potrafię zanudzić swoim gadulstwem. Dlatego jak usłyszałem od pielęgniarki na OITN, że wskazane jest mówienie do dziecka, żeby przyzwyczaiło się do barwy głosu, to nie wyczuwałem w tym żadnej trudności.
Tylko, że to nie jest domowe zacisze, a moja córka nie leży w kolorowym łóżeczku otoczona pluszakami i innymi przytulaśnymi gadżetami. To inkubator. Sterylny, wolny od jakichkolwiek zbędnych dodatków. Tylko rurki i przyłącza, które są niezbędne, by utrzymać właściwą kondycję wcześniaka. Ta sala, to nie pokój wymalowany w wybrane kolory i przyozdobiony różnymi wesołymi motywami. To stale sprawdzane pomieszczenie służbowe, przestrzeń pracy Pielęgniarek i Lekarzy, pełna skomplikowanych urządzeń i rozmaitej maści płynów dezynfekujących. Nie przygrywają tu wesołe melodyjki z pozytywek czy inne misie szumisie. Tu ciszę w starannie kontrolowanych odstępach przerywają jedynie czujniki sprawdzające saturację, temperaturę, przepływy.
„Nie wiem, co powiedzieć”.
Do niedawna jeszcze musiałem mówić przez szybę albo przysuwając zasłonięte maską usta do małych drzwiczek na boku cieplarki. Miałem do wyboru, albo trzymam tam rękę, by jakkolwiek czuć styczność z córką, albo zabierałem ją, by mówiąc, mieć szanse wtłoczyć słowa do środka. Miała mnie słyszeć.
Teraz siedzę na niewygodnym krześle, nieświadomie zaszyty w jednej pozycji, której za nic w świecie nie chcę zmienić, bo na mojej piersi spoczywa zaplątana w różne przewody mała istota. Istota, która świadomie lub nie, czasem chwyci mnie za włos, niewinnie drapnie zapałką, z której za jakiś czas wyrosną pełnoprawne paluszki. Mieści mi się właściwie w dłoni. Boję się za mocno ruszyć, bo wszystkie te przyczepione czujniki tylko czekają na mój fałszywy ruch. Jak tylko drgnę, coś się gdzieś zatka albo przesunie i któraś z tych okropnych maszyn zacznie pikać albo dzwonić.
Wiem, drogie Pielęgniarki powtarzają mi, że to nic, to tylko tak pika bez większego powodu i żebym nie słuchał, bo „to dla nich”. Ale po każdym takim sygnale moje oczy nerwowo wędrują po wszystkich obecnych tu monitorach, żeby sprawdzić, czy to coś u nas. W tym samym pokoju mamy przecież nieznanego sąsiada, który podobnie jak moja pociecha walczy tutaj o jak najszybszy awans na piętro wyżej.
„Niech Pan mówi do dziecka, to bardzo ważne”.
Nie umiem rozmawiać z własnym dzieckiem. Przy każdej wizycie tutaj wyczerpuję swój płytki repertuar w kilka minut i potem oschle wpatruję się w to małe cudeńko, które każdym ruchem daje mi nadzieję na to, że wszystko będzie ok. Próbuje głaskać, albo chociaż trzymać tak blisko, jak się da. Mam na to niecałą godzinę przy każdej wizycie – chcę się nacieszyć, chcę pachnieć dzieckiem.
„Dobra, chłopie, wymyśl coś. Improwizuj. Ona Cię potrzebuje, chce Cię słyszeć”.
Nie mogę opowiedzieć jej, co widzę dookoła, bo połowy rzeczy nie potrafię nawet nazwać. Poza tym nie chcę, żeby jej pierwsze wspomnienia na temat gadulstwa ojca skupiały się na otoczeniu szpitalnym. Ma być dziecięco i kolorowo. Od czego zacząć? To jest to! Zacząć. Od początku. A na początku jest litera A.
„Aniela, wiesz co jeszcze jest na A?
Na przykład jest takie państwo, Albania.
I takie miasto Andrychów.
Jest też takie zwierzę anakonda, taki duży wąż.
Jest zawód aktor, czyli ktoś, kto udaje kogoś innego.
Jest i agrest, czyli roślina, która świetnie pasuje na dżemy”.
Do tego wszystkiego mam dwie wymyślone kategorie.
“Skoczek narciarski to Amman, a klub piłkarski to Arminia Bielefeld”.
“Zobacz, ile słów Tata zna na literę A. A to dopiero początek alfabetu, słuchaj dalej, mogę tak godzinami!”.
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
12. Mam dość krzyków
Pierwszy krzyk – tak pożądany objaw, punktowany formalnie zaraz po porodzie. Płacz, który przez długi czas jest jedną z niewielu form komunikacji noworodka z otoczeniem.
W przyjemniejszej formie przybiera ton ciekawskiego stękania, mruczenia bądź cichutkiego kwilenia. W tej mniej przyjemnej – skutecznie wierci dziurę w mózgu.
Pierwszym wyraźnie bolesnym dźwiękiem z tego gatunku były dla mnie (w kontraście do pełnych ciszy wizyt na OITN) krzyki innych dzieci na oddziale patologii noworodka. To, co z początku było tylko nowym odkryciem, ciekawym zagadnieniem, z czasem przerodziło się w bardzo niekomfortowe wrażenie słuchowe. Część szczepień na oddziale odbywa się na sali, na której siedzą wszyscy rodzice. O ile krzyk moich dzieci był dla mnie czymś, z czymś mam obowiązek się mierzyć, to inne maluchy czasem bardzo mi przeszkadzały. Nie mam im tego za złe, ale będąc uczciwym, muszę przyznać, że były męczące.
Jeszcze gorzej było, gdy te krzyki wynikały z nieporadności rodziców. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem.
“Źle karmisz… nie tak się przewija… po co tak bujasz tym dzieckiem… przekręć na bok…”.
Miałem wiele pomysłów, które w mojej głowie były świetnymi rozwiązaniami każdej płaczowej sytuacji.
Dopiero później poznałem, co potrafią nasze dziewczyny.
Zacznijmy od badań.
Choć zabrzmi to jak słaby żart, najgłośniejszym badaniem jest badanie wzroku takiego maluszka. Chciałbym napisać o tym, jak wysoko rozwinięta technologia zapewnia dziecku poczucie spokoju i błogości podczas takiej rutynowej kontroli.
Niestety.
Prawda jest taka, że nawet w tak rozwiniętym szpitalu jak Centrum Zdrowia Dziecka taki okulista dla maluszków musi zwyczajnie stalowym przyrządem mechanicznie rozwierać oko dziecka, a w ręku trzyma lupę, za pomocą której kieruje odpowiednią wiązkę światła na gałkę oczną maleństwa. Każde oko co najmniej z dwóch stron.
W tym czasie pielęgniarka trzyma głowę dziecka. A rodzic? Rodzic trzyma resztę bobasa, żeby ręce i nogi nie przeszkodziły w badaniu. Nie może dziwić, że wystraszona dziewczynka, która jeszcze nie waży 2,5 kg, trzymana przez łącznie trzy osoby, krzyczy w sposób, którego chyba nie jest w stanie powtórzyć w żadnym innym otoczeniu. Gdyby nie mikrusia wielkość tego człowieczka, pewnie śmiało można by to nazwać rykiem. Rykiem, który trwa przez cały czas badania, a gdy na chwilę cichnie w przerwie między oczami, drugim razem powraca jeszcze głośniejszy i jeszcze bardziej rozpaczliwy.
Czytam czasem w internecie, że w każdym człowieku są dwa wilki. Oba we mnie chciały przy każdym takim badaniu rozszarpać na strzępy personel, który w taki sposób bezdusznie męczy moją córeczkę. Gdy tylko zabieg się kończył, przytulałem ją najmocniej, jak mogłem i wychodziłem szybko na korytarz. Dla zdrowia jej i mojego.
Tylko chwilę potem oddawałem ją mamie, a do tego samego pokoju zabierałem siostrę, licząc, że nie słyszała w tłocznym korytarzu tego, co przed chwilą tam zaszło. Czas na rundę drugą.
Dlaczego ja brałem na siebie w tej sytuacji obie córki? To proste. Widziałem przerażenie w oczach żony, gdy usłyszała krzyk dziecka, które było tam przed nami. I rozumiem to.
Inną okazją do poznania skali głosu przerażonych córek były regularne wizyty na Karowej, celem pobrania krwi do badań albo szczepień wstępnych (które na nasze szczęście dla wcześniaków są bezpłatne). Nie pamiętam już na którym etapie dziewczyny nabrały świadomości co do miejsca, w jakim się znajdują, ale pamiętam dokładnie każdą wizytę, podczas której już na etapie kładzenia na cieplutkim przewijaku w gabinecie lekarza dostawały ataku paniki, drąc się i rzucając na sam widok znajomej tapety w pokoju.
Nawet najprzyjaźniej nastawiony lekarz nie miał szans nic tu zmienić. I wiem, to normalne, dzieci płaczą często u lekarza, ale nie zmienia to faktu, że na tym etapie ja też nie chciałem tam jeździć. To znaczy chciałem – ale jako rodzic, nie jako człowiek.
Po jakimś czasie w domu dotarło do mnie, że dwoje dzieci naraz nie tylko generuje dwukrotnie więcej hałasu niż jedno dziecko. To znaczy – nie mam porównania, ale szybko zrozumiałem, że płacz jednej z dziewczyn niesie wysokie ryzyko obudzenia drugiej, gdy tamta śpi. To komplikuje tak wiele!
Nie będę wchodził w zbyt wiele rutyn, ale żeby pokazać, co mam na myśli, to wyobraź sobie, że właśnie po 2 godzinach płaczu oboje macie na rękach śpiące dzieci i jeszcze mechanicznie bujacie się na boki (bo tak już się człowiek rusza bezwolnie na tym etapie życia). Skinieniem głowy decydujecie, kto pierwszy idzie odłożyć dziecko do łóżeczka. Starannie stawiacie każdy krok, bo przecież drewniana podłoga ma to do siebie, że lubi skrzypnąć tu i tam. Żona ze starannością sapera odkłada jedną córkę, dbając, by jej snu już nic nie przerwało, bo wtedy jest szansa pospać (jest godzina 23).
Udało się, Klara śpi z błogim i niewinnym wyrazem twarzy zdaje się nie słuchać już, co dzieje się dookoła. Czas na drugą połowę misji.
Niemniej starannie kroczę na palcach do sypialni. Łóżeczka stoją obok siebie, więc głowy dziewczynek zwykle dzieli jakieś 30-40 cm. Aniela standardowo zasypia na moim lewym ramieniu, co komplikuje odkładanie. Spadek łóżeczka skierowany jest w stronę przeciwną (jest kilka powodów), więc poza odłożeniem muszę ją jeszcze odwrócić w poziomie. Mam już pewną wprawę, niemniej ręce wciąż mi trochę drżą, a plecy boleśnie dają o sobie znać w każdym momencie tej operacji.
Główka już dotknęła materaca, tułów opada już na prześcieradło, jeszcze tylko nogi…
Niestety, coś zrobiłem źle, jakoś drgnąłem, czar prysł i rozległ się płacz protestu. Jest kwestią chwili, gdy siostra dołącza do tego krzyku. Zawiodłem, chwytamy dziewczyny z powrotem na ręce i bujamy, do skutku.
Nie odpoczywam.
Noc, która jest jedyną szansą na złapanie snu, jest raczej formą czuwania i wyczekiwania tego, co zaraz nastąpi. Gdy tylko usłyszę przez sen kwilenie albo ciche skrzeczenie, już z przerażeniem wyczekuję momentu, gdy jedna z dziewczyn podniesie alarm, budząc tym samym drugą. Czasem tak się dzieje, czasem nie, ale zawsze przerażenie skutecznie nie pozwala odpocząć.
Naprawdę nie chcę, żeby ktokolwiek w domu krzyczał. Chociaż na jakiś czas.
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
13. Mam dziecko w domu i jestem sam, od tygodnia
Zostałem sam w domu z Anielką. Nie, żona nie pojechała na zasłużony urlop i nikt nie odciążył nas na kilka dni z jednego dziecka. Klara miała duży problem z przełykaniem, aż po kilku dniach zupełnie odmówiła jedzenia. Zleciała jej waga i wylądowaliśmy na SOR na Niekłańskiej. Stamtąd wróciłem już sam z Anielą. Klara została z żoną tam. Znów sama. Znów nie mogliśmy przez to przejść razem. Być może powstanie o tym oddzielny wpis.
Co to oznaczało dla mnie?
Niby drobiazg, ale dopiero teraz dotarło do mnie, jak opieka nad dzieckiem w pojedynkę wymusza planowanie nawet najprostszych czynności. A przecież każdy plan może wywrócić się do góry nogami, jak tylko dziecko postanowi ominąć jedną drzemkę. Tyle wystarczy. Cały harmonogram rozsypuje się wtedy w drobny mak i trzeba na szybko szyć nowy. Umiem to, ale to ponownie uszczupla ilość czasu, jaką mógłbym przeznaczyć na odpoczynek. A czuję, że coraz bardziej go potrzebuję.
Na przekór moim potrzebom, Aniela postanowiła płakać znacznie częściej i więcej, niż miało to miejsce do tej pory. Może to dlatego, że nie ma mamy w pobliżu, może to dlatego, że jest tylko tata. A może to kolka. Może jakiś ząb. Może naczyniak na plecach, który właśnie zaczął się paprać i wygląda, jakby zaczął ropieć. Nie wiem.
Ona tylko krzyczy. Krzyczy, robi się całą czerwona, czasem aż się trzęsie i dalej krzyczy. Nie pomaga karmienie, nie pomaga bujanie, nie pomagają żadne zabawki, które w założeniu mają wspierać zasypianie dziecka. Nic nie działa. Ona ciągle krzyczy.
Na domiar złego, mój potrafiący znieść dużo organizm też zaczął się buntować. Wielokrotne odkładanie, podnoszenie, bujanie i karmienie dzieciaków doprowadziło do częstych, bardzo odczuwalnych bólów pleców. Na tyle odczuwalnych, że już kilkukrotnie z tego powodu ugięły się pode mną nogi. Dotychczas zawsze w porę odkładam Anielę w bezpieczne miejsce albo mogę przytrzymać się jakiegoś mebla. Ale nie czuję już się pewnie nawet przy jej usypianiu.
Na szczęście na tym etapie mojego samotnego tygodnia dołączył do mnie doraźnie mój Tata. Chwała Ci Tato, bo naprawdę nie wiem, jak bym sobie bez Ciebie poradził. Przejęcie ode mnie nieodkładalnej Anieli na te kilka godzin dało mi szansę na złapanie oddechu (i prysznica!). Potrzebowałem go jak mało kiedy.
Nie zawsze jednak mogłem zabierać Tatę ze sobą (a może mogłem?). Pech chciał, że akurat w tym okresie Aniela musiała przejść kontrolne badanie serca. Klara też, ale jest nie w tym szpitalu i na jej termin będziemy pewnie musieli znów długo czekać. To badanie pozwoliło mi się zapoznać z kolejnym stołecznym szpitalem przy ul. Żwirki i Wigury. Przestałem już zwracać uwagę na to,, w ilu placówkach bywamy, ale ta znajomość akurat bardzo mi się przydała. To kolejny ze szpitali, w którym jest SOR dla dzieci. Niestety, musiałem tam niedługo ponownie zawitać.
Kilka dni później naczyniak Anielki rozpaprał się już tak bardzo, że boję się, że faktycznie to on powoduje ciągły płacz. Nie wiem na pewno, ale chcę to wykluczyć. Pakuję tradycyjną wyprawkę i jadę wieczorem, licząc, że będzie może mniej ludzi. Tak naprawdę nie wiem, ile to mniej, nie bywam na SOR-ach, ale łudzę się, że jest w tym jakaś sensowna logika.
Po dotarciu na miejsce szybko dociera do mnie, że to nie będzie szybka wizyta. Czekamy w przedsionku na dobrnięcie do automatu z numerkami. Potem poczekalnia, próba zajęcia czymś sceptycznie nastawionej córki, dwie wizyty przy okienku, żeby wypełnić formalności i czekamy na badanie kontrolne. W jego trakcie dowiaduję się, jak błahy jest nasz problem. Błahy, na tle pozostałych osób, które tam czekają. To może potrwać nawet kilka godzin.
Nie. Nie może. Wracamy do domu.
Kolejna noc nie przynosi poprawy, więc znajduję następną placówkę, nieco bliżej. Nie mają co prawda SOR, ale w ciągu dnia funkcjonuje izba przyjęć. To IMID, więc z definicji miejsce dla dzieci i… no tatę chyba też wpuszczą. Jadę z nastawieniem bojowym – nie wrócę, dopóki ktoś nie spojrzy na naczyniaka i nie zajmie się moją córką.
Dojeżdżamy na miejsce, parking na szczęście blisko wejścia na izbę. Przy izbie niepozorny barak, do którego zaraz jesteśmy kierowani. Oboje z Anielą musimy przejść test na covid. Nie marudzę, na tym etapie dziwi mnie, jak gdzieś jest inaczej. Przynajmniej tutaj Personel jest bardzo miły.
Wracamy pod wejście na izbę. Znajduje się ono niejako w garażu dla karetek, więc mogę przy okazji zająć Anielę tym, jakie duże auto właśnie wjechało i wyjechało. Są ulotki, są gazetki, są jakieś kolorowe naklejki. Czekanie mija nawet szybko.
Po kilku uśmiechach i krótkiej wymianie uprzejmości z Pielęgniarką udaje nam się wyprosić kontrolę chirurga. Już wiemy, że na pewno nas przyjmie, nie wiemy tylko kiedy, bo na izbę schodzi, jak skończy się praca na oddziale. To ruchome ramy czasowe. Na szczęście i tym razem nie trwa to wieczność.
Przemiła Pani Doktor robi, co może, żeby dokładnie obejrzeć pacjentkę. Pacjentka nie przepada za takimi kontrolami, więc drze się na cały głos, ze stresu zasikując jeszcze wszystko, co ma na sobie. Mając już niejedno badanie za sobą wiem, że trzeba mieć ubrania na przebranie. I pieluchy. I mleko. Jest jeszcze kilka innych drobiazgów. Czarny plecaczek z całym wyposażeniem jeździ z nami wszędzie, więc prawie nic mnie nie zaskoczy.
Szybki przegląd, skierowanie na dalszą obserwację, prowizoryczny opatrunek – wracamy do domu. Mam nową rutynę – zmiana opatrunku, dwa razy dziennie. Poradzimy.
Podczas każdego z tych wyjątkowo męczących dni najbardziej jednak męczy mnie świadomość tego, co żona przeżywa znów sama w kolejnym szpitalu. Pisałem na samym początku o tym, jak bardzo jest to dla niej niekomfortowe. Teraz dodatkowo musi mierzyć się jeszcze z nie do końca przychylnym personelem, niewygodami spania na krześle lub w fotelu, a w tym wszystkim musi przekonywać ulewającą wciąż Klarę do jedzenia.
Z tego, co opowiada, karmienie trwa czasem i godzinę. Dla rodziców z doświadczeniem dodatkowym wyjaśnieniem może być informacja, że Klara zjada na porcję ok. 45 ml. W godzinę. Płacząc.
Chciałbym jej pomóc, chciałbym się zamienić, ustaliliśmy już nawet, że jak nie będzie poprawy, to za kilka dni robimy zamianę. Ale na teraz ja przynajmniej śpię w naszym łóżku, jem w naszej kuchni, korzystam z naszego prysznica. Jestem u siebie.
Ona nie. To nie fair.
Nie można też zapomnieć, że mama też musi jeść. Klara jest tak wymagająca, że żona nie może pozwolić sobie na zejście do kantyny, na normalny obiad. Dojada przekąskami i tym, co uda mi się jej zawieźć. No właśnie, uda się?
Oto przed czym stanąłem. Mam z córką zrobić zakupy, spakować się w auto i pojechać do szpitala. Zostawić córkę samą w aucie, wyjść na kilkanaście minut, żeby dotrzeć pod drzwi oddziału, gdzie żona może na chwilę wyjść do mnie odebrać paczkę, przytulić się i poudawać, że się trzyma. Wiemy oboje, że jest inaczej, ale to nie czas i miejsce.
Zapaliła Ci się kontrolka gdzieś w tym fragmencie? Po cichu liczę, że tak, tam gdzie napisałem, że zostawiam Anielę w aucie. Nigdy w życiu.
Tu pojawił się kolejny bohater, mój Brat. W tym momencie był dla mnie ratunkiem, za który będę na zawsze wdzięczny. Nieważne, co teraz akurat robił, gdy tylko potrzebowałem zawsze był pod ręką, żeby mnie jakoś wesprzeć. Tym razem jego rolą było zrobienie dla nas zakupów, spakowanie się z nami w auto i zostanie z Anielą w aucie, na wypadek gdyby się akurat obudziła. Nie wiedział, co w takim wypadku zrobić, sam nie miał jeszcze wtedy dzieci, ale nie zawahał się ani przez moment.
Artur – gdybyś czegokolwiek potrzebował, jestem tu zawsze i zawsze postaram się pomóc. Dziękuję!
== chcesz wiedzieć, co myślałem??
14. Mam dług wdzięczności wobec Orkiestry
Ten wpis oryginalnie ukazał się na blogu moich przyjaciół Slacklinerów. O ile link nadal działa, to znajdziesz go tutaj: https://www.strefaslackline.pl/nigdy-nie-jest-za-wczesnie-zeby-pomagac/
WOŚP wspieram od lat. Kiedyś zwyczajnie, poprzez wrzucanie pieniędzy do puszki. Ostatnie kilka lat nieco bardziej efektownie (efektywnie też) – razem z ekipą Zero Grawitacji organizujemy w Warszawie skoki linowe z wysokości 14. piętra. Cel wiadomy, zebrać jak najwięcej od ludzi, którzy chcą pomóc w oryginalny sposób, a przy tym przyjąć solidną dawkę adrenaliny. Przyjemne z pożytecznym.
Dlaczego?
A dlaczego nie? Jak wielu z nas mam w sobie potrzebę pomagania, robienia dobrych uczynków, ale często nie wiem, gdzie i jak to zrealizować. Tu Pan Owsiak i cały sztab Orkiestry dają możliwość zaangażowania się w pomaganie i to nawet bardzo aktywnie. Coroczna akcja „Skok na WOŚP” to spory wysiłek dla wszystkich zaangażowanych, ale na pewno daje poczucie spełnienia dobrego uczynku.
Tyle wystarczy.
Nie muszę wiedzieć, co się dzieje z zebranymi pieniędzmi. Od tego są mądrzejsi i lepiej zorganizowani. Czasem widywałem, że kupują taki czy inny sprzęt, do szpitali lub podobnych placówek. Kojarzę, że były akcje dla dzieci, albo i dla seniorów. Zwyczajnie nawet nie pamiętam, w końcu to już tyle lat.
Do sedna.
Przyszedł moment w moim życiu, na który długo czekałem. Ożeniłem się, żona nawet pochodziła ze mną czasem na taśmach, poleżała w hamaku. A potem jakoś tak wyszło, że zrobiliśmy test, pojechaliśmy na badanie i okazało się, że na świat przyjdą nasze dwie córeczki! Zaczęło się wyczekiwanie i odliczanie zwyczajowych 9 miesięcy.
No właśnie, nie 9.
6 miesięcy. Tyle czasu dziewczynki wytrzymały w brzuchu mamy. Po kolejnej kontroli USG, w pewien kwietniowy piątek, zaczął się nowy epizod, pełen zawirowań i wyzwań. Szybka decyzja, wskazana obserwacja, zostanie Pani na weekend. Żeby wam skrócić – 3 dni później na świat przyszły dwie kruszynki. 1080 gram i 1030 gram, 27. tydzień ciąży, 3 miesiące przed terminem.
OPIEKA medyczna.
Narzekaliście kiedyś na to, ile czasu trzeba czekać w kolejce do lekarza? Albo jak oschle traktowała Was pani w przychodni? Albo, że ten doktor to bierze grubą kasę właściwie za nic? Spokojnie, ja też, wiele razy. Pamiętam nawet dyskusje, w których otwarcie deklarowałem, że w zupełności wystarczyłyby prywatne firmy medyczne i nie wiadomo, po co w ogóle płacimy ciągle jakieś składki. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu dla własnej ignorancji i głupoty. Cóż, widocznie takim jak ja potrzeba więcej czasu, żeby trochę zmądrzeć.
89 dni.
Tyle czasu od porodu minęło, zanim dziewczyny zostały wypisane do domu. One były tam: najpierw na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka, później na Oddziale Patologii Noworodka. W szpitalu, na Karowej w Warszawie. Pod opieką wspaniałych osób, które zmieniły moje postrzeganie służby zdrowia.
My byliśmy tu, w domu, kilka kilometrów od nich. Mogliśmy do nich jeździć, na krótko, potem na dłużej. Najpierw co dwa dni, potem nawet codziennie. Gdy nas tam nie było mogliśmy nawet przez godzinkę dziennie zerknąć na nie przez kamerki online. Poznawaliśmy nowe terminy medyczne, próbowaliśmy zrozumieć, do czego służą te wszystkie urządzenia, przewody i monitory. Patrzyliśmy, jak pierwsze tygodnie życia dziewczynki spędzają w inkubatorach (lub „cieplarkach”, jak je się milej nazywa), a później w otwartych łóżeczkach. Nauczyliśmy się czytać z wyświetlanych wykresów i liczb, które potrafiły wywoływać skrajnie różne emocje. Wiele emocji.
Miało być do sedna.
Ok, przyznaję, ciężko mi to opisać krótko i zdawkowo. Zależy mi, aby jasnym było że to bardzo trudna sytuacja z punktu widzenia rodziców. Że jest wiele nerwów, niewiadomych, wątpliwości. Że często wyczerpują się zapasy energii, optymizmu i logicznego rozumowania. Że bardzo to wszystko jest zależne od innych, tylko nie od nas. A piszę to wszystko, by trafić w Twoje serducho.
Serducho.
To było w pierwszych dniach pobytu dziewczyn na OITN. Dziewczyny były na różnych salach, ja siedziałem przy jednej, żona przy drugiej. Oboje widzieliśmy liczne przewody, czujniki i opatrunki poprzyczepiane do córek. Ja w dodatku zobaczyłem coś jeszcze. W mieszance dziecięcych tapet i surowych szpitalnych tabliczek oraz naklejek na aparaturze, mignęło mi coś znajomego, coś czerwonego. Małe, ale widoczne jak nigdy dotąd serduszko, z wpisanym w środek hasłem „Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy”. Przyklejone ok. 50 cm od inkubatora mojej córki. Zmądrzałem.
Szczęście.
Mieliśmy szczęście. Dużo szczęścia. Jesteśmy teraz kilka miesięcy później i obserwujemy, jak dziewczyny dzielnie zaliczają kolejne etapy rozwoju, nadrabiając niewielkie zaległości. Lada moment jedyną pamiątką po ich wcześniejszym starcie będzie tylko grubsza teczka z dokumentacją medyczną i zaleceniami po kolejnych kontrolach. Wiemy natomiast, że samo szczęście to nie wszystko. Nawet świetni ludzie i szczęście to jeszcze nie wszystko. Żeby takie historie miały szczęśliwe zakończenie niezbędny jest odpowiedni sprzęt. Drogi sprzęt. A tego szpitale z własnych środków kupić często nie mogą.
Pomagaj.
Nie mogę napisać więcej czy bardziej. Nie mogę też oczekiwać, że nagle rzucisz się do działania i będziesz aktywnie brać udział w akcjach WOŚP czy podobnych. Ale mogę Cię zapewnić, że wspierając Orkiestrę niesiesz pomoc, której na pewno ktoś potrzebuje albo lada moment będzie potrzebował.
—
Zachęcam Cię do udziału w licytacji pod tym linkiem (już nieaktywny) lub innych, zorganizowanych na rzecz WOŚP (to zawsze aktywny).
A jak wygrasz tę aukcję i za rok nie będziesz mieć pomysłu na wsparcie, wystaw ponownie ten sam obraz. Niech sobie tak krąży i zmienia właściciela. Wcześniej tylko zostaw ślad po sobie, podpisując się z tyłu na ramie.
Dziękuję.
Filip Stelmach
15. Mam pełno notatek o tym, co jeszcze mogę opisać
Pisząc to, co opublikowałem do tej pory, przypominały mi się kolejne mniej lub bardziej znaczące wydarzenia z pierwszych dwóch lat naszego rodzinnego życia. Są to chaotyczne notatki, kartki wyrwane z kontekstu, imiona, miejsca i traumy. Tych ostatnich pewnie najwięcej.
Chciałbym to opisać, ale wracanie do tych chwil robi się coraz trudniejsze z uwagi na emocje, ale też zwyczajnie przez pamięć. Zaczyna zawodzić, miłe wspomnienia wypierają te gorsze (podobno rodzice tak mają), historie zawarte w pojedynczych słowach czy zdaniach wydają się coraz mniej uchwytne.
Jest jednak coś, co z pewnością ułatwi mi przymuszenie się do dalszego pisania. Właściwie to ktoś. TY.
…
Ty, świeżo upieczony Tato – wszystko z Tobą w porządku, nie jesteś jakiś dziwny. To normalne, że czasem brakuje siły i puszczają nerwy. Inni Tatusiowie też tak mają. Czasem Tatusiowe myślą, że są niezniszczalni, a emocje to babska sprawa. Czasem też czują, że mają wszystko pod kontrolą, tylko wystarczy cały czas wyznaczać sobie kolejne zadania. To minie. Prędzej czy później każdy osiąga swój limit. Nie dźwigaj tego sam, pogadaj z partnerką, pogadaj z Bratem, pogadaj z własnym Ojcem. Bez ściem, bez udawania. Wyrzygaj się ze wszystkiego i poproś o wsparcie albo chociaż o kontrolne sprawdzanie, czy jest ok. Zrób to zaraz. Bo tak.
Ty, młoda Mamo, możesz pomóc inaczej – daj mu zajebiście duży kredyt zaufania, ale też zapytaj go czasem, czy na pewno ma siłę, żeby iść dalej. Namów go, żeby z kimś pogadał. Z kimś z rodziny albo z jakimś specjalistą. Nie będzie łatwo, będzie oporny, a może i go rozdrażnisz. Ale próbuj.
Babcie, Dziadkowie, Ciotki i Wujki – pomagajcie i pytajcie młodych ojców, jak możecie im pomóc. Sami Wam mogą nic nie powiedzieć. To ich życie i przecież ich ojcowie i dziadkowie jakoś dali radę sami, to czemu oni mieliby sobie nie poradzić, prawda? Pcha ich męska duma, przerośnięte ego albo zwyczajny strach przed przyznaniem się do błędu. Każdy z tych powodów jest tak samo bezsensowny, co niebezpieczny.
Pozostali – nie bagatelizujcie roli młodego Ojca. Z jakiegoś powodu w mojej głowie widniało przekonanie, że nie wypada narzekać, że nie ma co marudzić. Uważałem, że to musi tak wyglądać i widocznie każdy ojciec ma takie problemy, tylko żaden o tym nie mówi. Tylko druga część poprzedniego zdania to prawda.
…
Niezależnie od tego, które „TY” do Ciebie pasuje – jeżeli to, co napisałem, było dla Ciebie jakkolwiek przydatne – daj mi znać (trudytaty@gmail.com). A jak wiesz komu jeszcze mogłoby to pomóc – podziel się tym z nim/nią. Wszystko to opisuję z dwóch powodów:
1/ żeby zrzucić z siebie trochę ciężaru,
2/ żeby zdjąć z kogoś trochę ciężaru.
Punkt pierwszy już skreślam z listy. Drugi można skreślać wielokrotnie.
Karowa – dziękuję i przepraszam
Ten króciutki, ale specjalny fragment dedykuję wszystkim Pracownicom i Pracownikom Szpitala Klinicznego im ks. Anny Mazowieckiej przy ulicy Karowej w Warszawie. Nie zamierzam wymieniać stanowisk, specjalizacji, oddziałów czy stopniować udziału poszczególnych osób w tej historii. Nie wszystko pamiętam, więc na pewno kogoś bym pomylił, coś przekręcił. Nie o to chodzi.
Chodzi o wdzięczność, bezgraniczną wdzięczność, która zapewne z czasem zblednie i pójdzie w niepamięć. Dlatego chcę ją spisać, nawet tak zdawkowo.
Dziękuję Wam za to, jak podchodzicie do swojej pracy oraz za to, jakie efekty tej pracy są.
Przepraszam za to, że czasem ego i zmęczenie wzięły górę. Pewnie dla Was to norma, ale mi po ludzku zwyczajnie głupio.
Razem z trzema najważniejszymi dla mnie kobietami ślemy Wam całą dobrą energię, jaką możemy tylko czasem na tą okazję odłożyć.
Nie przestawajcie czynić cudów!
|| Koniec ||


