Gorąco zachęcamy do uczestnictwa w spotkaniu z Małgorzatą Nocuń, autorką książki “Wczesne życie”. Zapraszamy przed ekrany komputerów 26 maja o godzinie 18:00. Spotkanie online będzie transmitowane na Facebooku w profilach organizatorów, którymi są Wydawnictwo Czarne i Książki na ostro. Rozmowę z autorką poprowadzi Paulina Małochleb.
Dołącz do wydarzenia tutaj: https://www.facebook.com/events/863600720786492/
Książka “Wczesne życie” została wydana przez Wydawnictwo Czarne pod patronatem Fundacji Wcześniak. To poruszające wspomnienia z pobytu na Oddziale Intensywnej Terapii Noworodka – poruszające, a jednocześnie pokazujące całe spektrum bycia rodzicem wcześniaka. Zachęcamy do zapoznania się z fragmentem książki, który publikujemy poniżej.
O doświadczeniu bycia rodzicem wcześniaka opowiada Małgorzata Nocuń
Małgorzata Nocuń
WCZESNE ŻYCIE
(fragment)
Wychodząc z mieszkania, M. bała się, że ktoś ją zobaczy: sąsiad, z którym zawsze mówią sobie „dzień dobry”; dozorczyni, która lubi zagadywać. Jeszcze tydzień temu widzieli M. z brzuchem, teraz zobaczą bez brzucha i bez dziecka. Co ona im powie? Omijała osiedlowy sklep, ekspedientka, która kilka dni wcześniej sprzedawała jej pieczywo i mleko, pytała: „Na kiedy ma pani termin? Chłopiec czy dziewczynka?”. M. patrzyła przez wizjer i jeśli korytarz był pusty, szybko przez niego przemykała. „Byleby nikogo nie spotkać w garażu” – myślała. Starała się szybko dotrzeć do kliniki. Bała się sąsiadów, ich spojrzeń i współczucia. Samochodem dojeżdżała do przystanku, parkowała, dalej szybciej było tramwajem. Już w tramwaju zajmowała miejsce siedzące i odwracała głowę w stronę okna. Bała się, że wsiądzie ktoś starszy, niepełnosprawny, kobieta w ciąży, a ona nie będzie miała siły wstać i ustąpić miejsca. Rano jeszcze była w stanie stać, trzymając się poręczy, ale wieczorem, kiedy wracała ze szpitala, ból się nasilał. Co powiedzieć? Że przesiedziała cały dzień przy inkubatorze na małym drewnianym stołku, w jednej pozycji? Skulona, zgarbiona, usiłując utrzymać głowę jak najbliżej okienka, by syn słyszał jej głos. Że wciąż mocno krwawi, że rana po cięciu cesarskim sprawia, że nie może ustać, ledwie doszła do tramwaju – noga za nogą, tip-topkami, zgarbiona, jak staruszka, co chwilę przystając i odpoczywając? Że męczą ją burza hormonów, uderzenia gorąca, dreszcze, uczucie zimna. Że jeszcze kilka dni temu była w siódmym miesiącu ciąży, pod sukienką rysował się już duży brzuch, a ona nigdy nie skorzystała z prawa do zajęcia miejsca siedzącego, choć jej tego miejsca ustępowano? Że wstyd jej, zwyczajnie wstyd jej siedzieć, że wie, że tak się nie robi, bo to miejsce jest dla potrzebujących, a ona na potrzebującą nie wygląda.
*
W domu ciśnieniomierz pokazywał różne wartości, wieczorami nawet 180/100. M. robiło się ciemno przed oczami, kręciło jej się w głowie, piszczało w uszach, przedmioty przybierały niewyraźne kształty. Poradnia nadciśnienia tętniczego mieściła się kilka budynków za oddziałem, na którym leżał Julek. „Za długa droga” – myślała M., powłócząc nogami. Co kilkanaście minut siadała na ławce, opierała się o drzewo. Dystans kilkudziesięciu metrów pokonała w czterdzieści minut. Oparła się o okienko rejestracji, kobieta za szybą długo rozmawiała przez telefon.
– Słucham – rzuciła wreszcie w kierunku M. jakby od niechcenia.
- chwilę szukała w torebce odpowiednich dokumentów.
– Mam skierowanie do poradni, pilne, duże skoki ciśnienia, szczególnie wieczorem i nocą.
Recepcjonistka przeglądała dokumenty.
– No ale w ciąży już pani nie jest? Ciąża rozwiązana?
– Nie, nie jestem – wyszeptała M. – Ciąża rozwiązana.
– To wizyta za trzy tygodnie, nic nie poradzimy.
Do szpitala, w którym leżał Julek, prowadziły ciężkie drewniane drzwi. Po lewej stronie ciemnego korytarza mieścił się Szpitalny Oddział Ratunkowy, po prawej poradnie specjalistyczne, dalej Poradnia Patologii Ciąży i Oddział Noworodkowy, leżały na nim kobiety z dziećmi z donoszonych ciąż. M. codziennie przechodziła tędy, żeby dostać się do windy i wyjechać nią na trzecie piętro. Tamtego dnia na korytarzu siedziało kilka matek – otulone szlafrokami, choć na dworze upał, w plastikowych klapkach, włosy przetłuszczone, spięte w kucyk, brzuchy opuchnięte, wciąż jeszcze przypominające brzuchy ciążowe. Kobiety były zmęczone porodami i pierwszymi dobami macierzyństwa. Śmiały się i przecierały łzy, przytulały się do mężów i partnerów, pokazywały dziadkom leżące w łóżeczkach na kółkach dzieci, pochylały się nad noworodkami i coś do nich szeptały. Ich dzieci wydawały się M. duże, o wiele za duże na noworodki, każde z nich ważyło zapewne ponad trzy kilogramy. „Jak ja dawno nie widziałam takiego dziecka – pomyślała M. – Normalnego dziecka”. Kobiety mówiły, że są zmęczone, że chcą już do domu, że boli, że ciągle krwawią, że tu nudno. Któraś odsłoniła pierś i wtykała sutek w usta noworodka. „Patrz, no nie chce” – zwróciła się z rezygnacją do ojca dziecka. Oczy jej się zaszkliły. Naraz kilka noworodków się rozpłakało, płakały głośno, coraz głośniej, jakby chciały się przekrzyczeć. M. wcisnęła przycisk windy. „Szybciej, cholera, szybciej” – powtarzała w myślach, serce jej dudniło. Julek nie płakał, za każdym razem, kiedy otwierała okienko inkubatora, panowało to samo milczenie, ciszę przerywał czasem alarm pulsoksymetru. Winda przyjechała, drzwi rozsunęły się cicho, za M. weszły do środka dwie położne, M. oparła się o ścianę windy, pociemniało jej w oczach. Osunęła się na podłogę, ukrywając twarz w dłoniach.
– Co się dzieje? Zrobiło się pani słabo? Co z panią? Halo? – Położna ujęła dłoń M.
Kobiety wyjechały z M. na trzecie piętro, wyprowadziły ją na korytarz.
– Usiądźmy tu – powiedziała jedna z nich.
– Mama wcześniaka? – zapytała.
– Tak. Dzieci, tam na dole, dzieci płaczą, mój Julek nie płacze.
– Proszę nie przechodzić przez oddział noworodków, tylko korzystać wyłącznie z windy znajdującej się przy Szpitalnym Oddziale Ratunkowym – powiedziała M. położna. – To przecież dla pani tortura.
– Tamte dzieci są prawdziwe, duże – wyłkała M.
– Pani dziecko też jest prawdziwe.
Kiedy po kilkudziesięciu minutach M. otwarła okienko inkubatora, Julek po raz pierwszy zapłakał. To był inny płacz niż znany jej płacz niemowlęcy, nie taki jak ten z parteru – to było ciche łkanie, kwilenie, jakby się użalał nad swoim losem. Dzieci z dołu ryczały, były głośne. M. pomyślała: „Krzyczy, więc naprawdę jest, mówi nam, że żyje”. Wysłała esemesa do A. Odpowiedział: „No super jest ten nasz Julek”.
- powoli oswajała się z urządzeniami otaczającymi inkubator. Przestawały budzić przerażenie. W pierwszych dniach pobytu syna na oddziale widziała tylko migające cyferki i wykresy. Teraz wiedziała już, że monitory wyświetlają informacje dotyczące liczby uderzeń serca i oddechów na minutę. Pulsoksymetr wskazywał, czy we krwi znajduje się odpowiednia ilość tlenu, a przypięty do brzucha czujnik mierzył temperaturę (wcześniak nie potrafi sam jej utrzymać). […]
*
Na trzecim piętrze szpitala, w którym leżał Julek, mieściły się Oddziały Intensywnej Terapii Noworodka A i B oraz Oddział Patologii Noworodka. Na intensywnej terapii leżały przede wszystkim dzieci urodzone przedwcześnie, noworodki z ciężkimi wadami (najczęściej serca), czekające na transport do specjalistycznego szpitala i operację. Na patologii hospitalizowano dzieci, które po urodzeniu nie radziły sobie z samodzielnym oddychaniem, w których krwi wykryto jakąś niebezpieczną bakterię albo które były obciążone wadami genetycznymi. Na oddziały prowadziły plastikowe drzwi, przy wejściach umywalka, mydło w płynie i środek do dezynfekcji rąk. Po jednej stronie długiego korytarza ustawiono w rzędzie puste inkubatory, na niektórych kartki z informacją: „do dezynfekcji”, „zepsuty”. Po drugiej stronie szafki z adnotacjami: „pampersy”, „ubranka”, „podkłady”, „resztki z transfuzji krwi”. Na ścianach wisiały zdjęcia dzieci, ich podpisy ograniczały się do krótkich informacji, na przykład: „26 tydzień ciąży, 1050 gramów”, słowa były zbędne, przemawiał obraz: to były dzieci ocalone, żyją. Na końcu korytarza, zaraz przy wejściu na Oddział Intensywnej Terapii Noworodka A znajdował się pokój laktacyjny. Trzy fotele z jasnym obiciem; stolik, na którym leżały długopisy i samoprzylepna taśma do opisywania butelek z odciągniętym mlekiem; kilka krzeseł; okienko, do którego oddaje się mleko (w sterylnej butelce, z adnotacją: imię i nazwisko dziecka, data i dokładna godzina odciągnięcia); dwie lodówki do przechowywania mleka na czas zamknięcia okienka; mikrofalówka do dezynfekowania laktatorów; toaleta.
Południe, zaduch, tłoczno, do wszystkich kontaktów wpięte laktatory, ich silniki warczą tak, że chwilami nic nie słychać, do pojemników skapuje mleko, część szybko wypełnia się pokarmem, do innych spływa zaledwie kilka kropel – kryzys laktacyjny. Matki czekają w kolejce na wolne miejsce przy kontakcie, w pośpiechu jedzą kanapki.
– A u ciebie jak było? – Usłyszała pytanie.
- jest nowa. Płacze. Te nowe prawie zawsze płaczą, wpatrują się w ścianę, chodzą przygarbione – rana po cięciu cesarskim z trudem pozwala postawić krok, wsiadanie do tramwaju czy samochodu jest torturą. Są bardziej zmęczone (połóg: burza hormonów, silne krwawienie, wysoka temperatura, bezsenność, dreszcze), nie weszły jeszcze w rytm odciągania mleka co dwie–trzy godziny, także w nocy, wyrywane ze snu dzwonieniem budzika, a nie płaczem dziecka. Wciąż jeszcze się winią, próbują uchwycić chwilę, w której „coś złego zaczęło dziać się z ciążą”, i myślą, jak mogły temu zapobiec. Iść na zwolnienie lekarskie, więcej leżeć, pić więcej wody, nie podbiegać do autobusu, nie wychodzić na dwór w upał, nie nieść siatki z zakupami, choć były w niej tylko chleb i trochę jarzyn.
- boi się opowiadać swoją historię. Boi się usłyszeć: „Naprawdę miałaś tak wysokie ciśnienie i nic z tym nie zrobiłaś? Nie leżałaś w szpitalu, nie zadbałaś o dziecko?”. Wzięła głęboki oddech i odpowiedziała:
– Wysokie ciśnienie, lekarz prowadzący ciążę przepisał leki, powiedział, że za bardzo wszystko przeżywam. Trzy dni później ból w nadbrzuszu, nie do wytrzymania, myślałam, że to żebra, leżałam na podłodze, łapiąc oddech jak ryba, pękała mi głowa, ciśnienie 180/90, krew puściła mi się z nosa, lekkie drgawki, lekarka na ostrym dyżurze w szpitalu zrobiła USG, patrzyła w monitor i mówiła: „Dobrze, wszystko dobrze, dziecko w położeniu główkowym, kopie w żebra, stąd ból”. Zapytałam o akcję serca dziecka. Powiedziała: „No przecież słyszała pani”. Nie zleciła wykonania KTG. Zrobiłam badania, bo wciąż nie opuszczał mnie niepokój, białko w moczu, złe wyniki morfologii, spadły płytki krwi. Mój drugi lekarz prowadzący ciążę od razu wypisał skierowanie na oddział: „Pilne. Podejrzenie stanu przedrzucawkowego”, z dużym wykrzyknikiem. Zaczęłam szukać czegoś w torebce, lekarz się zirytował: „Proszę pani, pani nie ma czasu”. A u was?
– Wody odeszły – opowiadała Angelika. – Nagle, zupełnie nagle, chlust i mokra podłoga. Mieszkam za Krakowem, zadzwoniłam do bratowej, wsiadłyśmy do samochodu i przyjechałyśmy do szpitala, tego samego dnia rozpoczął się poród, jedenaście tygodni przed terminem.[…]
– U mnie ciśnienie – zaczęła Maja. – Najpierw nieduże, 150/90, ale leki nie pomagały, rosło i rosło, nie dało się go zbić. Głowa bolała, obraz przed oczami się rozmywał, ręce się trzęsły. Lekarze podjęli decyzję o cięciu cesarskim.
– Mnie odklejało się łożysko – wyjaśniła Karolina. – Przyjechałam karetką, z krwotokiem, natychmiastowe cięcie.
– Byłam w ciąży bliźniaczej – powiedziała Joanna.
– Skracająca się szyjka macicy – rzuciła Asia.
– Pępowina wypadła, tętno dziecka było już niewyczuwalne. Cięcie pod narkozą, odratowali małą – opowiedziała Natalia.