– 31. tydz., 1100 g, 44 cm, 11.10.2007 r.
W marcu 2007 r. ujrzałam II kreski na teście, zaraz pobiegłam z radosną nowiną do męża, który jeszcze spał, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że wkrótce po raz pierwszy staniemy przed obliczem strachu o małą kruszynkę.
W 5. tc w niedzielę Wielkanocną zaczęłam bardzo wymiotować, a w poniedziałek dostałam krwawienia. Z trzęsącymi się rękoma i blada jak ściana powiadomiłam męża o tym, co się dzieje. Od razu pojechaliśmy na pogotowie, decyzja – zostaję na oddziale ginekologii. Przy badaniu lekarz pocieszył mnie, że już nie ma żywej krwi, więc jest dobrze. Pierwsze USG wynik dobry, ciąża poszła do przodu, ale jest jeszcze na tyle mała, że trudno cokolwiek więcej powiedzieć. Drugie USG w 6. tc i 3 dniu (środa) tętno +/-, choć fasolka urosła, ordynator powiedział, że mam sobie nie robić nadziei, w poniedziałek zabieg. Strasznie to przeżywałam i musiałam dostać tabletki na uspokojenie, na szczęście przyszedł mój ginekolog-położnik prowadzący ciąże i zalecił badanie BHCG i od razu powiedział, że jak wynik będzie poniżej 3000 jednostek, to niestety… Przyszedł wynik, bałam się spojrzeć, więc poprosiłam położną, aby spojrzała, ale nie powiedziała wyniku, tylko zobaczyłam uśmiech – 5000 jednostek, odetchnęłam z ulga. Ordynator w piątek zaskoczony wynikiem powiedział, że w poniedziałek USG i do domu, wynik świadczy o zdrowej ciąży. W poniedziałek tętno idealne, wypis do domu. Był to 7 tc i 1 dzień. Od tej pory wszystko przebiegało dobrze, pomimo że do 16. tc 3 razy dziennie wymiotowałam. Było cudownie. W 12 tc badanie z NT wyniki dobre, 22. tc badanie genetyczne – wyniki dobre, wszystko w porządku. A ja czułam się idealnie.
Aż do 31. tc. We wtorek 9 października zaczęłam wymiotować i mieć biegunkę, pomimo iż wizytę miałam na czwartek, poszłam do mojego ginekologa, lekarz tylko wypisał mi receptę i powiedział „jeśli nie przejdzie pani do jutra rana, proszę udać się do szpitala”. Odetchnęłam z ulgą, kiedy w środę ani razu nie zwymiotowałam, a biegunka zniknęła. W czwartek 11.10.2007 poszłam z mężem na większe zakupy, czułam się jak nowo narodzona. O 18.00 miałam wizytę, a że mąż tego dnia miał imieniny, chciałam zrobić mu prezent, aby wszedł ze mną do gabinetu posłuchać tętna. Kiedy weszłam do gabinetu, lekarz zapytał, jak samopoczucie, odparłam, że dobre. No to mierzenie ciśnienia, raz, drugi i znów pytanie, czy aby na pewno się pani dobrze czuje, odpowiedziałam, że tak. Zmierzył jeszcze raz, mówiąc, że chyba aparat się popsuł, musi iść po inny. Zmierzył po raz 4 i znów pyta, na pewno się pani dobrze czuje. Zaniepokojona mówię, tak. Odparł, że mam bardzo wysokie ciśnienie 180/120 i powinnam przy tym ciśnieniu źle się czuć. Szybko na wagę i na fotel. Najpierw tętno widziałam, że ze strachem podchodzi i wielka ulga na twarzy jest tętno. Szybkie badanie – szyjka się skróciła, ale nie ma rozwarcia. Szybko do szpitala jeszcze dziś pani urodzi, więc do CZMP, bo tam mają sprzęt do ratowania wcześniaków.
Kiedy wyszłam z gabinetu zapłakana, mąż pyta, co się stało, powiedziałam tylko: „jedziemy do Łodzi”. W domu na szybko mnie spakował, nawet nie wiedziałam co. Powiedziałam tylko: „do drugiej torby weź rzeczy dla dziecka”. Zajechaliśmy na 20.00, to była najdłuższa podróż, choć trwała półtorej godziny. Na izbie przyjęć znów zmierzyli ciśnienie, nadal 180/120. Lekarz przyszedł mnie zbadać i z irytacją w głosie pyta, czy miałam lekarza prowadzącego ciąże i czy chodziłam do takowego. A miał przed sobą moją kartę ciąży, na fotel szyjka krótka, czuć dziecko. Proszę zawieźć Panią na blok porodowy, ale zanim tam dotarłam, zrobiono mi USG. Usłyszałam: „ma Pani bardzo malutki brzuszek jak na ten tydzień ciąży”. Miła Pani doktor robiąca USG powiedziała, że dziecko żyje, ale po chwili zawołała kolegę po fachu do oceny. Cały czas lecą mi łzy, drugi lekarz mówi: „są niezbyt dobre przepływy pępowinowe, ale nie najgorsze, dziecko jest małe – hipotrofia płodu, mało wód płodowych”, pyta mnie „czy nie zauważyła Pani, że lecą jej wody?”. Lekko zaskoczona mówię „nie leciały”, ale dwa dni temu miałam biegunkę i może wtedy coś się działo takiego. Na blok porodowy. KTG co jakiś czas, pojawiały się zaniki tętna, podano mi leki na ciśnienie, magnez i na rozwój płucek u dziecka. Męża odesłali do domu, mówiąc, że postarają się obniżyć ciśnienie i jutro mnie odwiedzi. Co chwilę przychodziła położna sprawdzać ciśnienie, a mi się coraz trudniej oddychało. Przed 23.00 przyszedł lekarz i oświadczył mi: „Musimy wykonać cesarskie cięcie, ponieważ dziecko będzie miało większe szanse na przeżycie poza Pani brzuchem”. Kiedy mnie cewnikowali, ja w tym czasie dzwoniłam do męża powiedzieć mu o cesarce. Na stole byłam kilka minut po 23.00, przyszedł anestezjolog, zrobił mi znieczulenie. W końcu zaczęto.. minutę po rozpoczęciu usłyszałam „czy może Pani oddychać? niech Pani oddycha!”. A ja już każde słowo słyszałam jakby za ścianą, jeszcze usłyszałam „tlen”, otworzyłam oczy i zobaczyłam maskę na mojej twarzy, lekarz woła, niech Pani oddycha, a ja miałam uczucie ściskania, jakby ktoś mnie dusił, zmiana maski, jeszcze jeden z wysiłkiem wykonany oddech… usnęłam.
Godzina 1.00 może 2.00 w nocy, podeszła pielęgniarka i pytam z wysiłkiem, jak dziecko. Podała mi tylko: „córka waży 1100 g, 44 cm długości i 8 Apgar”, znów usnęłam. Obudziła mnie znów pielęgniarka, by mnie umyć. O 9.00 przyszła pani doktor, która robiła mi USG i powiedziała, że była przy CC, a przed chwilą jeszcze u mojego dziecka, dodała też, że córeczka ma się dobrze, jest na oddechu własnym już od samego początku, powiedziała, ile waży i ile mierzy ile punktów Apgar i jeszcze dodała, a „krzykacz z niej niezły”. Ucieszyła i wzruszyła mnie ta informacja, bo wiedziałam, że oznacza, iż mała jest silna. Z OIOM-u na normalny oddział przewieziono mnie około 11.00, wtedy też dopiero zobaczyłam męża, kolejny raz na jego widok rozpłakałam się. Męża pierwsze słowa do mnie były takie „dziękuję Ci za najpiękniejszy prezent na imieniny”, a ja w zamian kazałam mu iść na oddział i zobaczyć, co u niej. No i poszedł, przyniósł mi zdjęcie w aparacie. Była taka malutka i śliczna. Nie mogłam się doczekać, aż ją zobaczę na żywo. W sobotę o 11.00 przyjechał mój mąż, około 13.00 zawiózł mnie na wózku do gwiazdeczki. Na jej widok nogi się pode mną ugięły. Taka malutka i chudziutka, włoski czarne, karnacja ciemna, oczka ciemne. Na główce śmieszna czapeczka, rozpięta bluzeczka i pampers sięgający paszek, a na stópkach skarpeteczki. Jedyne urządzenie, jakie miała, to pulsoksymetr i pompę z lekami. Pielęgniarka zapytała nas, jakie imię mamy wybrane dla córeczki, od razu powiedzieliśmy Weronika i pani wpisała na jej karteczce imię i wyjęła gwiazdę z inkubatora i spytała, czy chcemy ją potrzymać. Bałam się, ale nie pragnęłam niczego więcej, jak przytulić moje dziecko. Była to najcudowniejsza chwila w moim życiu. W drugiej dobie życia dostała żółtaczki fizjologicznej i była naświetlana przed 2 dni. Spadła wagowo do kilograma, ale szybko nadgoniła to, co straciła. W 11. dobie życia złapała infekcję wtórną, ale już na drugi dzień antybiotykoterapii było widać poprawę. Niedługo potem dostałam ją do kangurowania – cudowne uczucie mieć to małe ciałko w swoich ramionach. Gdy ważyła 1200 g po raz pierwszy pani pielęgniarka kazała mi ją przewinąć – oj bałam się, że zrobię to nieumiejętnie i zrobię jej przez to krzywdę, ale Weronika była bardzo spokojna i grzeczna. Przy wadze około 1300 g miała anemię i musiała mieć dotaczaną krew. Jak ważyła 1470 g awansowała na łóżeczko podgrzewane i od tej chwili każdą pielęgnację robiłam ja albo mąż. W tym samym czasie rozpoczęła się nauka jedzenia mojego mleczka z butelki (do tej pory była sonda). Początkowo jadła 40 minut jeden posiłek dziennie, ale była dzielna i jadła, dopóki nie było widać spodu. Z czasem było już tylko lepiej. Jak ważyła 1700 g odłączono jej pulsoksymetr i przeniesiono na salę pośrednią na oddział patologii noworodka, gdzie czekała do dobicia magicznych 2 kg i do domku. Tutaj i mąż zaczął ją karmić bez strachu. Po raz drugi z powodu anemii miała dotaczaną krew tydzień przed wypisem. Aż nadszedł ten upragniony dzień i Weronikę z wagą 2090 g po 48 dniach od narodzin wypisali do domku. To był jeden z najszczęśliwszych dni w naszym życiu.
Z badań jeszcze robionych w szpitalu miała:
USG główki – w normie.
Badane oczka – w normie.
Słuch – w normie, a nawet ostrzejszy.
Echo serduszka – w normie.
Po wypisie miałyśmy jak to z wcześniakiem kontrole w poradniach specjalistycznych w klinice. Ale dość szybko nas wypisywali z poszczególnych. Najpierw z okulistycznej, potem z audiologicznej, z patologii noworodka jak miała 6 miesięcy, a do kardiologa dopiero jak skończy roczek. Jeździmy jeszcze co trzy miesiące do neurologa, ale też profilaktycznie.
Pani doktor powiedziała, że jest zdrowa i rozwija się prawidłowo. Obecnie ma skończone 7 miesięcy urodzeniowych, a 5 korygowanych.
Styczeń 2013
Weroniczka ma teraz 5 lat i po wcześniactwie nie ma śladu. Teraz borykamy się z utuczeniem naszej gąski, bo waży aż 15,3 kg. Poza tym świetnie się rozwija, chodzi do przedszkola, nie ma problemu z adaptacją. Jest bardzo wrażliwą dziewczynką.
W kwietniu 2010 r. dowiedziałam się, że Weroniczka będzie miala rodzeństwo – strach o tyle większy, że wypadła ta sama data porodu 9 grudzień… W połowie ciąży oprócz tego, że dowiedziałam się, że to chłopczyk, to i że szyjka mi się skraca. Postanowiono założyć mi pessar. Bałam się usilnie, bo przy Weronice pielęgniarki wielokrotnie powtarzały mi, że dobrze, że to dziewczynka, bo one są silniejsze. W 26. tc znów doszło nadciśnienie tętnicze i strach znów większy i odliczanie ? byle do 31. tc. W 31. tc i 4 dniu dokładnie tego dnia Weronika się urodziła i wyprawialiśmy jej urodziny. Nie wspomnę ile razy sprawdzałam ciśnienie, czy nic się nie dzieje. Uff, przeleciał ten dzień bezproblemowo. Potem następny, a ja odliczałam, że to już dłużej niż z Weroniką. W 33. tc. ciśnienie bardzo podskoczyło, ja czułam się nie najlepiej. Zdecydowaliśmy z mężem, że jedziemy do Matki Polki tam, gdzie urodziłam starszą córeczkę. Położyli mnie na oddział, sytuacja się ustabilizowała, ale na 3 dzień znów skok mimo leków i tak 2 tygodnie leżałam w szpitalu z raz lepszymi wynikami, drugi raz gorszymi.
Od 6 listopada mały już miał więcej przerw w ruchach, na ktg też coraz spokojniej. 8 listopada miałam USG i Pani doktor zdecydowała, że podamy jeszcze sterydy na płucka i wstrzymujemy się jeden dzień. 9 listopada obudziłam się, ale sama już, nie ruchy maleństwa. Za to doszły mi niewielkie skurcze. Szybko USG i decyzja CC. Odwrócone przepływy, wycofane dziecko. Przez ten cały pobyt malutki nie przybierał, znów hipotrofia. Więc w tym dniu modliłam się tylko o to, by miał 2 kg i mógł ze mną iść na salę. Żeby nie był na OIOMi-e. Malutki jest na świecie ? Franciszek urodził się w 35. tc z wagą 2050 g i 49 cm. 9 pkt Apgar. Przez 5 godzin, dopóki mnie nie zawieźli na salę, był w inkubatorze. Potem już byliśmy razem. Na początku nie mogłam karmić, bo dostawałam leki na nadciśnienie, które mimo leków oscylowało w granicy 160/100.
Wyszliśmy do domku z wagą 1970 g, bo jako już doświadczona mama wiedziałam co robić. To słowa pani doktor. Ucieszyłam się. Weroniczka ślicznie przywitała braciszka. Przez pierwszy rok odwiedzaliśmy tylko poradnię wcześniaczą. Na szczęście wszystko było dobrze i mimo iż mam 2 wcześniaków, historie podobne to jednak troszkę inne zakończenia. Franuś w 7. miesiącu życia zachorował po raz pierwszy na obturacyjne skurcze oskrzeli, potem jeszcze 4 razy jak trafiliśmy do szpitala z dusznościami. Wtedy miał 10 miesięcy, jak usłyszałam po raz pierwszy astma. Dziś ma 2 latka i 2 miesiące. Z astmą nauczyliśmy sie żyć, choć nie jest to łatwe. Franek dosyć szybko się męczy, co w efekcie daje skurcz oskrzelików i napad kaszlu typowego dla astmy ze świstem. W ciągu roku mamy około 10 razy skurcze obturacyjne oskrzeli. Rzadko antybiotyk, ale ciągle na sterydach i berodualu w inhalacjach. Nie narzekam. Mam cudowne dzieci, które wiele przeszły, a teraz dają mi ogromną radość z tego, że są. Czasem psocą, czasem się kłócą, ale bardzo się kochają. Franuś kilka razy dziennie powtarza mi kokam Cie. To daje nam wszystkim siłę na każdy dzień.
Pozdrawiam serdecznie
Sylwia Śmigielska, podwójna mama wcześniakowi