Ciąża przebiegała prawidłowo, codzienna rutyna, kontrolę u specjalistów, badania krwi, USG, czasami zdarzały się gorsze dni, delikatne plamienia, pobolewanie brzucha, ale lekarze uspokajali mnie, że wszystko jest w porządku.
Pewnego dnia, dokładnie 22 maja, bóle nasiliły się, okazało się, że skraca się szyjka. Zdecydowano się na położenie nas w szpitalu na podanie sterydoterapii. Po kilku dniach w szpitalu, w sobotę 27 maja zbadano nas, wszystko było dobrze, lekarz zapewnił nas, że mamy dobrą opiekę, ale zostaniemy pod nadzorem szpitala do 35. tygodnia ciąży – urządziłam sobie tego dnia mały dom przy moim szpitalnym łóżku, chciałam się zaaklimatyzować i oswoić z myślą, że najbliższe 8 tygodni mojego życia spędzę tutaj, w szpitalu.
Przyszedł wieczór, mój stan pogorszył się, dostałam skurczy, krwawienia, zdecydowano się na przewiezienie nas do innego szpitala, lekarze stwierdzili, że tak będzie lepiej, zapewniając mnie, że nie urodzę, że taka jest procedura, musi być szpital o wyższym stopniu referencyjności. Ufałam im. Jechaliśmy 1,5 godziny karetką, jedyne co widziałam, to niebieskie blaski w szybie. Głośny dźwięk sygnałów sprawiał, że mój synek kopał w brzuchu z całych sił. Było już późno, gdy dowieźli nas do szpitala było tuż przed północą, po oględzinach lekarza jedyne co usłyszałam to, że jest to druga faza porodu. Czułam strach, przerażenie, i niedowierzałam w to co się dzieje. Jaki poród? Dopiero miałam zostać w szpitalu do 35tc, myślałam, że pomylili mnie z kimś.
Stało się…
Pilne cesarskie cięcie.
Jedyne co pamiętam z tej chwili to słowa lekarza: „Urodzony żywy syn, 1150 gramów, 37 cm”. 28 maja godzina 2.16.
Od razu zasnęłam, z wrażeń, emocji.
Budząc się rano w szpitalnym łóżku, nie wiedziałam gdzie jestem. To co czuje matka widząc swoje małe dziecko, ważące tyle co torebka cukru, jest nie do opisania.
Z każdą doba było coraz gorzej, dzwoniąc do szpitala słyszałam: „Jest gorzej niż wczoraj, stan jest ciężki, ale stabilny”. Nie potrafiłam stanąć przy inkubatorze, nie potrafiłam popatrzeć na moje dziecko. Codziennie zadawałam sobie pytanie: „Dlaczego ja?” Gdy w siódmej dobie stan był krytyczny, modliłam się do Boga aby mi go zabrał. Nie chciałam patrzeć na to jak się męczy, ile wysiłku sprawia mu każdy oddech, ile kabelków leży obok i jaki jest bezbronny.
Mijał dzień za dniem.
Każdy był taki sam, szpital, dom, samotność pustka i uczucie, że było coś czego nie ma. Czułam się, jakbym przychodziła w odwiedziny do obcego dziecka, bałam się, że wychodząc stamtąd, mogę już nigdy go nie zobaczyć.
Zaczęło się zapaleniem płuc, następnie sepsa, kolejne zapalenie płuc, kilkukrotnie przetoczenia krwi, retinopatia, nadciśnienie płucne, refluks żołądkowo-przełykowy, kosmiczne ilości leków, które każdego dnia trafiały do jego organizmu, były dla mnie czymś przerażającym.
Mijał dzień za dniem…
23 sierpnia wyszliśmy do domu, tego dnia uwierzyłam, że mam Syna, że jest największym wojownikiem bo pokazał mi co to jest życie.
Każdy dzień przynosi nowe wyzwania, jest ciężko, pokonywanie setek kilometrów do szpitali przychodni, widok badań, które wykonują mojemu dziecku mrozi mi krew w żyłach.
Rodzice, którzy zaczynają swoją drogę: nie poddawajcie się, przyjdzie dzień w którym będziecie razem, w którym wszystko będzie dobrze.
Spędziliśmy 88 dni w szpitalu byliśmy 72 dni tlenozależni w tym 10 dni na respiratorze.
Każdego dnia czytałam tutaj historię innego wcześniaka mam nadzieję, że czytając moja historię pomogę komuś z was.
Nie jesteście sami.