– 28. tydz., 700 g, 12.04.2001r.
Ponad 5 lat temu oczekiwałam swego pierwszego dziecka. Zasypana zostałam przez bardziej już doświadczone koleżanki czasopismami o ciąży i dzieciach. Przeglądając te wszystkie czasopisma, moją uwagę przykuł tytuł „800 gramów” i widniejące obok zdjęcie dziecka tak małego, że niepojętym wydawał się fakt, że to maleństwo żyje poza łonem matki. Czytając ten artykuł, byłam oszołomiona i wstrząśnięta, a zarazem pełna podziwu dla rodziców tak małych dzieci. Myślałam wtedy „Boże, skąd ci ludzie mają siłę i wiarę. Przecież to jest niemożliwe, by tak małe dzieci przeżyły i normalnie się rozwijały”.
Kilka tygodni później czytałam ten artykuł ponownie i podziwiani wcześniej rodzice byli już całkiem normalni. Nie dziwiła mnie już ich wiara – wydawała się czymś całkiem normalnym. Czytałam bowiem ten artykuł jako mama, wtedy, 630-gramowego Miłoszka. W siódmej dobie po porodzie wyszłam ze szpitala, w którym urodziłam syna i natychmiast pojechałam do kliniki, w której leżał. Z tego całkiem „pulchnego” 700-gramowego dzieciątka, które urodziłam, została 630-gramowa chudzinka – najbardziej kochane „pół kilograma” pod słońcem. Był słabym maluszkiem, ale wiedziałam, że będzie żył – o tym byłam przekonana od samego początku. On po prostu chciał żyć. Jedyne chwile, kiedy naprawdę wątpiłam – to moment porodu. Gdy okazało się, że w 28. tygodniu ciąża musi się zakończyć, usłyszałam słowa, które były wyrokiem – „teraz musimy walczyć o pani zdrowie, a nawet życie, o dziecku jednak proszę zapomnieć”. Tych słów nie zapomnę do końca swoich dni. Usłyszałam je jeszcze raz, gdy o tym, co się dzieje, lekarz informował mojego męża. Nie miałam ani sił ani ochoty rodzić. Bo i po co? Teraz dziecko żyje, a potem…?
Był 12 kwiecień 2001 roku – Wielki Czwartek Przed nami Wielkanoc malowała się nieciekawie… I tak jak kiedyś cud Zmartwychwstania tak i dziś zdarzają się cuda… Okazało się, że ten maleńki człowieczek ma wolę większą niż człowiek 90-kilogramowy. I nie zraził się tym, że na anestezjologa, który by go zaintubował, musiał czekać aż 20 minut i kolejne 2 godziny na karetkę z kliniki, a przed nim długa przecież 50-kilometrowa droga po fatalnych polskich drogach. On wszystko zniósł dzielnie. I tylko lekarze niecałkiem prowincjonalnego szpitala nie ukrywali zdziwienia, że „jeszcze żyje”…
Na szczęście lekarze w Klinice Intensywnej Terapii wiedzą, że tak małe dzieci mają szansę – choć niewielką, to jednak ją mają. Miłosz tę szansę wykorzystał. Urodzony w zamartwicy (Apgar 1/4/6/7) z zespołem zaburzeń oddychania III st. został zaintubowany (podano surfaktant) i wymagał wentylacji mechanicznej w systemie SIMV przez 2 doby, następnie wsparcia oddechowego w systemie nCPAP do 10. doby. Rozpoznano infekcję wewnątrzmaciczną i niedotlenienie okołoporodowe, zastosowano antybiotyki. Po 10 dniach został przeniesiony na Patologię Noworodka, gdzie spędził kolejne 62 doby. Trzykrotnie miał dotaczaną krew. Ogólnie, po naprawdę ciężkim początku, Miłosz radził sobie wyśmienicie. Nigdy po wyjściu z kliniki nie miał niedokrwistości, choć nie podawałam mu żelaza ze względu na ogromne kolki. Nie był karmiony piersią, gdyż po miesiącu już nie miałam pokarmu, choć bardzo o niego walczyłam i dopóki był, Miłosz dostawał nawet po 1 mililitrze. Dostawał jednak bardzo dobre mleczko i szybko rósł. Pamiętam radość z każdych kolejnych 10 gramów tego tak maleńkiego ciałka – tego nie zrozumie rodzic niewcześniaka 🙂 Tak sobie rósł, aż osiągnął wagę 1950 g i wypisano go z kliniki. Lecz ciut wcześniej przeżyłam najpiękniejszy chyba dzień od momentu narodzin – pierwsza doba sam na sam z moim synkiem w pokoiku szpitalnym, który wydawał się wtedy miejscem najcudowniejszym, bo czyż jest coś piękniejszego niż możliwość tulenia swojej pociechy, karmienia i przewijania? To było niesamowite przeżycie, choć przewijać i dotykać mogliśmy go o każdej porze dnia od pierwszych dni jego życia. A potem już wyjazd do domu. Wtedy poczuliśmy się stuprocentowymi rodzicami, choć tak naprawdę to staliśmy się stuprocentowymi rodzicami chyba wcześniej od innych 🙂 Ale mieliśmy sporo szczęścia, bo nie każdy 700-gramowy maluszek ma taką przyszłość jak Miłosz. Wcześniak to ciągłe kontrole lekarskie. Na szczęście, w przypadku Miłosza wizyty u okulisty nie wykazały żadnych zmian. Słuch ma również bardzo dobry. Był rehabilitowany (wzmożone napięcie mięśniowe) do około 18. miesiąca życia, kiedy to zaczął chodzić. Bardzo długo czekaliśmy na pierwsze słowa. „Mama” i „tata” powiedział, gdy miał około 2,5 roku.
Kilka dni temu mój Skarb skończył 5 lat 🙂 Ma młodszego braciszka, któremu wszystko przychodzi bez trudu – wszystko to, co Miłosz osiągnął ciężką pracą. A osiągnął dużo – jest zdrowy, chodzi do przedszkola, w którym radzi sobie niewiele gorzej od rówieśników. Ma swoje słabości, ale ma też i mocne strony. Uwielbia samochody, od 3 lat „zagina” nas markami samochodów, zna już też cały alfabet i potrafi przeczytać i napisać krótkie słówka i, choć trochę niepoprawnie, sam się podpisze pod tym listem ku pokrzepieniu serc tych, co im sił i nadziei czasami brakuje.
MIŁOSZ PJEHOTA z rodzicami Anną i Andrzejem Piechota
Z tego miejsca z całego serca dziękujemy jeszcze raz wspaniałemu personelowi Kliniki Intensywnej Terapii i Patologii Noworodka GCZDiM w Katowicach-Ligocie za trud włożony w ratowanie najmniejszych i najsłabszych istot.