Michał Szatniewski – 26. tydz., 410 g, 25 cm, 29.07.2009
Julia Szatniewska – 23. tydz., 400 g, 20 cm, 23.02.2011
Jakub Szatniewski – 38. tydz., 2980 g, 54 cm, 23.10.2012
Maciej Szatniewski – 38. tydz., 2980 g, 53 cm, 20.02.2014
O tym, że chcę mieć dzieci i że będę je miała, wiedziałam niemal od zawsze, było to dla mnie tak oczywiste jak to, że jutro wstanie nowy dzień. W momencie kiedy zmarł nasz Synek Michałek, nie było to już tak oczywiste, a z chwilą gdy odeszła Julcia, nie byłam pewna, czy jeszcze chcę.
Pierwszą ciążę straciłam tak wcześnie, że właściwie nie zdążyłam się jeszcze oswoić z myślą, że będziemy mieli dziecko, kiedy usłyszałam „ciąża obumarła, ale proszę się nie martwić, to się zdarza”.
Kiedy okazało się, że znowu jestem w ciąży, byliśmy z mężem przeszczęśliwi, widok dwóch kresek na teście ciążowym lekarz potwierdził już na pierwszej wizycie, więc kiedy minął czas utraty pierwszej ciąży, nie świadomi tego, co miało się wydarzyć, cieszyliśmy się każdym dniem, planowaliśmy, wyobrażaliśmy sobie, jak to będzie przytulić Maleństwo, kiedy już się pojawi „po naszej stronie”.
Był piękny lipcowy piątek, zaraz po pracy mieliśmy jechać na letni weekend do Krakowa, ale około południa zauważyłam, że mam okropnie opuchnięte nogi. Oczywiście od razu skontaktowałam się z lekarzem, ponieważ okazało się, że przy tym mam też sporo podwyższone ciśnienie, dostałam skierowanie do szpitala. Do wieczora wszystko się unormowało, wyniki badań też okazały się w porządku, więc już następnego dnia byłam w domu. Niestety w następnym tygodniu, także w piątek, cała sytuacja się powtórzyła, był to 23 tc. i tym razem już nie było w porządku. O ile opuchlizna z nóg zeszła, to ciśnienie utrzymywało się podwyższone, a do tego pojawiło się białko w moczu. Wszystkie moje pytania na temat stanu dziecka, tego jak to wszystko może się skończyć, jakie dostaje leki, były zbywane, słyszałam odpowiedzi typu: „dostaje pani to, co powinna pani dostawać”, „nogi ma pani jak modelka, więc czym się pani martwi” itd. Po tygodniu, kiedy stan mój i jak się okazało także naszego Synka, wciąż się pogarszał, a w szpitalu nikt się tym specjalnie nie przejmował, mąż wypisał mnie na własne żądanie i przewiózł 100 km dalej do szpitala specjalistycznego w Wałbrzychu. Tu od razu zrobiono mi szereg badań, w tym także USG, którego wcześniej nie mogłam się doprosić i potwierdzono diagnozę, że jest to gestoza, zatrucie ciążowe. Mimo że byłam otoczona fachową opieką, brałam sporo leków i starałam się nie denerwować, mój stan z dnia na dzień się pogarszał. Do wciąż rosnącego białkomoczu i ciśnienia, dołączyła opuchlizna całego ciała tak duża, że już prawie nic nie widziałam na oczy i ciężko mi się oddychało. Ponieważ miałam skurcze i zaczęło odklejać się łożysko, nasz Synek też nie miał się najlepiej. Po niecałych dwóch tygodniach prób ustabilizowania tej sytuacji, kiedy już pojawiła się woda w płucach i w osierdziu, usłyszałam: „dziecko ma 5% szans, ale musimy ratować panią”. Michałek urodził się przez c.c. w 26 tc., 29.07.2009 r. w środę o 1103, dostał 8 punktów w skali Apgar, ale ważył tylko 410 g.
Moje pierwsze pytanie po wybudzeniu brzmiało „czy moje dziecko żyje?”. Żył, choć nie dawano mu większych szans, przy każdej rozmowie słyszeliśmy, żeby nie robić sobie większych nadziei, to żył i walczył o każdą chwilę, godzinę, dzień i tydzień. „Skrajny WCZEŚNIAK, o skrajnie niskiej masie urodzeniowej, który nic nie potrafi sam zrobić” walczył, a my razem z nim. Byliśmy w tym samym szpitalu. Pierwszy raz, na wózku, zawiózł mnie do Niego mąż, pamiętam, że ogromnie zaskoczyło mnie to, że był taki maleńki, gdybyśmy mogli Go wziąć na ręce, to zmieściłby się na dłoni. Był podłączony do respiratora, a z jego drobnego ciałka wystawało mnóstwo kabelków i rurek. Spędzałam przy jego inkubatorze całe dnie, rozmawiałam z Nim, modliłam się o jego życie i zdrowie, opowiadałam Mu, jak będzie, kiedy wrócimy do domu. Kiedy wypisano mnie ze szpitala, zamieszkałam w Wałbrzychu u naszych znajomych, dzięki temu nadal codziennie mogłam być w szpitalu, choć niestety już nie przy samym łóżeczku (inkubatorze), mąż przyjeżdżał do nas w weekendy. Codziennie rano zaczynałam dzień od rozmowy z neonatologiem, z pielęgniarkami, jaki jest stan Synka, jak minęła noc, jakie ma podawane leki, jakie będą badania itd. Wszystko skrzętnie notowałam, sprawdzałam, czytałam. Michałek był karmiony moim mlekiem, zaczął przybierać na wadze, nie miał wylewów, serduszko, główka, brzuszek, oczka – wszystkie wyniki i badania na tamtą chwilę były dobre, nawet odłączono Go od respiratora i oddychał za pomocą CEPAP-u. To wszystko pozwalało mi naprawdę wierzyć, że damy radę. W czwartek rano przyszłam jak zwykle do szpitala i okazało się, że stan Michałka gwałtownie się pogorszył, znowu został zaintubowany, wdała się infekcja, zostały zmienione antybiotyki i zaczął tracić na wadze. Sobota była ostatnim naszym wspólnym, rodzinnym dniem, od rana towarzyszył mi ogromny strach i przeczucie, że coś się złego wydarzy. Wieczorem kiedy wychodziliśmy z mężem ze szpitala pielęgniarki pozwoliły nam podejść do naszego Synka, wtedy widzieliśmy Go po raz ostatni, był bardzo słabiutki, ale jeszcze otwierał swoje ciemnoniebieskie oczka, jakby chciał nam powiedzieć „nie mam już sił, ale wy musicie dalej żyć”. O 2210 Michałek odszedł.
Wróciliśmy do domu, nie wiedzieliśmy, co mamy ze sobą robić, nie wierzyliśmy , że to, co się wydarzyło, jest prawdą, wszystko potoczyło się tak szybko. Do dnia pogrzebu żyłam jakby w zawieszeniu, po pogrzebie dało się odczuć nieznaczną ulgę, że już nie cierpi, że jest spokojny, że nic Go już nie boli. Mijał dzień za dniem, kończyło się lato, ale nam zawalił się świat i wszystko było bez znaczenia.
Jeszcze będąc w szpitalu, znalazłam Fundację Wcześniak Rodzice-Rodzicom, patrząc codziennie na naszego Synka i czytając informacje na stronie, historie WIELKICH MALUCHÓW zaczęłam uświadamiać sobie, jak poważna jest sytuacja, w której się znaleźliśmy i z którą na co dzień zmaga się tak wielu rodziców i dzieci.
Nasz Synek stał się Aniołkiem, gdy nadszedł czas świąt Bożego Narodzenia, pomyślałam, że zrobię parę świątecznych kartek, a pieniążki, które uda mi się zebrać, wpłacę na Fundację, od naszego Michałka. Tak też zrobiłam, było to dla mnie ważne zadanie, miałam cel i uparcie dążyłam do jego realizacji. Świadomość tego, że nasz Synek jest w niebie, ale robimy coś razem, tu na ziemi, dla innych dzielnych Maluchów podziała jak terapia. Byłam i nadal jestem o tym przekonana.
Przyszła wiosna. Zmieniliśmy lekarza, postanowiliśmy zrobić badania genetyczne, spróbować jeszcze raz, jeżeli nie będzie przeciwwskazań. I tak było. Po roku, z pokaźną teczka wyników badań, zaszłam w kolejną ciążę, zaplanowaną z zegarkiem w ręku. Oczywiście przepełniała nas ogromna radość i nadzieja, że tym razem wszystko będzie dobrze, że będziemy mieli upragnione dziecko. Przecież drugi raz w tej samej rodzinie nie może wydarzyć się tragedia. Może. Już na początku ciąży pojawiły się plamienia, ale dostałam leki i starałam się zachować spokój. Niestety na badaniu USG, tzw. prenatalnym, okazało się, że wskaźnik przezierności karkowej wynosi 9,9 mm, jest ogólny obrzęk płodu i znaczne skrócenie kończyn dolnych u Maleństwa. Nie wiem, jak dotarliśmy do domu, to, co usłyszeliśmy, kompletnie nas załamało. Dostaliśmy skierowanie na amniopunkcję. Wyniki nie były jednoznaczne, kariotyp prawidłowy, będziemy mieli Córeczkę, ale nadal nie wiedzieliśmy, co jest nie tak, skoro tyle parametrów jest nieprawidłowych. Byliśmy pod opieką lekarza we Wrocławiu, każda wizyta to wyjazd 130 km, jeździliśmy często, kolejne konsultacje, diagnozy, badania potwierdzały, że nasza Córcia nie rozwija się tak jak powinna, za każdym razem słyszeliśmy, że są nowe wady, które nie rokują dobrze. Badania i najgorsze przypuszczenia potwierdziły się także w Łodzi, gdzie jeszcze szukaliśmy nadziei, że może jednak nie jest tak źle. Nasza Juleczka urodziła się w 23. tc., 23.02.2011 r. w środę o 305, martwa. Najprawdopodobniej cierpiała na dysplazję kampomeliczną, choć badania nie potwierdziły tego jednoznacznie. Przypadek jeden na 200 000. Nasza rozpacz, ból i cierpienie mieszały się z czymś w rodzaju ulgi, że gdyby Żyła, to nigdy nie miałaby szans na to, żeby normalnie funkcjonować, rozwijać się, uczyć, bawić, żyć. Tak to sobie tłumaczyliśmy. Niemal każdy jej układ był obciążony wadą, a wszystkie razem okazały się letalne. Tym razem nie mogłam poradzić sobie z tymi przeżyciami, jeszcze w ciąży jeździłam na terapię, ale to nie było dobre rozwiązanie. Myślę, że udało mi się to wszystko przeżyć i przepracować dzięki mojemu mężowi i choć jemu wcale nie było łatwiej i nieraz razem płakaliśmy, to nigdy nie pozwolił mi się załamać i wyznaczając mi wciąż nowe zadania, dzień po dniu wyciągał mnie z tej beznadziejnej sytuacji, z pustki i bezsensu, jak wtedy myślałam, mojego życia. Setki rozmów, analiz, przemyśleń, co było źle, dlaczego, dlaczego my, a gdyby? to może, do dziś pozostały bez odpowiedzi, ale były ważne, potrzebne, były częścią naszej terapii i powrotu do normalności. Nasza wiara w Boga załamała się. Widząc wkoło inne pary, które wcale niekoniecznie starały się o dzieci, a którym przychodziło to bez większego wysiłku, bez badań, dbania o siebie i maluszka, nie mogliśmy pojąć, dlaczego On nam to zrobił, może było nam łatwiej po prostu kogoś obwinić za to, co się stało.
Kolejny urlop spędziliśmy we Włoszech. Modląc się przy grobie naszego Papieża Jana Pawła II, czułam, że znowu zostaliśmy otoczeni opieką, wtedy wszystko zaczęło się zmieniać, zaczynaliśmy znowu mieć maleńką nadzieję, że następnym razem się uda, choć żadne z nas nie powiedziało tego głośno i tak naprawdę nie wiedziałam, czy chcę jeszcze próbować, to jeszcze bardziej bałam się, że mój mąż już nie chce.
Po wakacjach znalazłam nam nowego lekarza, Panią profesor z Warszawy, jesienią pojechaliśmy na konsultacje i choć mieliśmy naprawdę już sporo różnych wyników od morfologii po badania genetyczne, to Ona pierwsza nie powiedziała nam, że możemy starać się o dziecko, tylko zleciła kolejne, nowe badania. Składając sobie z mężem życzenia w noc sylwestrową, mąż powiedział do mnie „to będzie nasz rok!”. I był, najpiękniejszy.
W lutym 2012 r., pod kontrolą i opieką Pani profesor, zaszłam w kolejną, czwartą już ciążę. Ciążę długą, pełną emocji, dni lepszych i gorszych, pełną wiary i nadziei, że teraz na pewno będzie dobrze, ale też i obaw, a jeżeli nie. Codziennie modliłam się, żeby nasze dziecko urodziło się żywe i zdrowe! Zaszłam przede wszystkim w ciążę zdrową, donoszoną i szczęśliwie zakończoną w dniu 23.10.2012 r., kiedy to urodził się nasz Kuba. Latem 2013 roku, po powrocie z wakacji z ośmiomiesięcznym Kubusiem odkryłam, ku wielkiemu zaskoczeniu, że – jestem w ciąży 🙂 Maciuś urodził się 20.02.2014 r. także zdrowy i o czasie.
Teraz kiedy to piszę, nasi Synkowie śpią sobie za ścianą, Maćko oczywiście co chwilę się budzi, idą Mu zęby, choć nie śpi za dobrze od urodzenia, ale Kuba też tak miał! Nie mam większych zmartwień i problemów – odpukać, dzieci są zdrowe i choć od dwóch lat nie przespałam nocy, czasami brakuje sił, energii i czasu, to chłopcy są naszym największym szczęściem i nie ma nic piękniejszego, niż patrzeć na to, jak cieszą się sobą, jak codziennie uczą się czegoś nowego, Kuba zaczyna mówić, Maciek chodzić, obydwaj uwielbiają naszego psa, choć Forest musiał pogodzić się z tym, że nie jest już najważniejszy!
Bywały trudne chwile i skłamałabym, gdybym powiedziała, że nigdy nie zwątpiłam i że zawsze wierzyłam, że będzie dobrze, to wiem na pewno, że warto było o Nich walczyć i dzisiaj mogę powiedzieć, że JEST DOBRZE! Michałek i Julcia zajmują szczególne miejsce w naszym życiu i sercu, jesteśmy u Nich tak często, jak tylko pozwala nam czas, Kuba i Maciek oczywiście razem z nami chodzą zapalać świeczki, przecież to Ich starszy Brat i Siostra.
Natalia i Wojtek Szatniewscy
P.S.
Choć jestem teraz mocno ograniczona czasowo i już od dwóch sezonów nie robiłam kartek (mam nadzieję, że to się wkrótce zmieni!,) to nadal czuję się związana z Fundacją, zaglądam czasami na stronę, czytam i trzymam kciuki za najdzielniejsze dzieci na świecie!