Moja ciąża choć bardzo oczekiwana była lekkim zaskoczeniem. Marysia to nasze pierwsze dziecko, więc na początku miałam lekkie obawy, jak to będzie, czy damy sobie radę. Pociechą było dla mnie to, że w ciąży była również moja szwagierka, jakoś było mi raźniej. Tym bardziej, że terminy porodów miałyśmy podobne, ja na kwiecień, ona na luty.
Na samym początku ciąży wszystko było w porządku. Wzorowe ciśnienie, badania krwi też raczej nie odbiegały od normy. Wszystko zaczęło się na przełomie 27. i 28. tygodnia. Gdy wstałam rano, zobaczyłam w lustrze napuchniętą, jakby nie moją twarz. Okazało się, że cała jestem jak napompowana. Ale uznałam, że w ciąży kobiety czasami puchną i to raczej nic wielkiego. Mój niepokój wzbudziło dopiero to, że moje dziecko jakoś mało się ruszało, nie kopało jak do tej pory. Wieczorem postanowiłam zmierzyć sobie ciśnienie i ku mojemu zdziwieniu wynosiło ono ok. 190/120. Tego dnia nie zapomnę już do końca życia. 18 stycznia 2011 roku trafiłam do szpitala w Nowym Dworze Mazowieckim. Ktg na szczęście nie wykazywało żadnych niepokojących oznak. Niestety podane leki nie zadziałały, moje ciśnienie nie zamierzało spadać. Na domiar złego okazało się, że doznałam zatrucia ciążowego i białkomoczu. Następnego dnia ordynator podjął decyzję o przewiezieniu mnie do Szpitala Klinicznego im. prof. Orłowskiego w Warszawie. I to był najlepsza decyzja, jaką mógł podjąć.
Teraz tu rozpoczęła się walka o każdy kolejny tydzień życia mojej Marysi w brzuchu. Lekarze robili wszystko, co było w ich mocy, aż do dnia 23 stycznia 2011 roku, kiedy to o godzinie 10.40 przyszedł do mnie lekarz i powiedział, że jest mu bardzo przykro, ale musimy rozwiązać tę ciążę, bo zagraża ona życiu mojego dziecka. I tak o godzinie 11.00 byłam już na sali operacyjnej, gdzie po 26 minutach przyszła na świat nasza Kruszynka. Marynia ważyła 900 g, mierzyła 35 cm i dostała 6 punktów Apgar.
Ja zostałam poddana znieczuleniu ogólnemu, więc moje dziecko zobaczyłam na żywo dopiero w 2. dobie po porodzie. Do tego czasu mogłam ją jedynie oglądać na zdjęciu, które mój mąż zrobił ukradkiem.
Jak już nadszedł dzień, kiedy zobaczyłam moje maleństwo, szczęście mieszało się ze strachem. I choć nie miałam wątpliwości, że wszystko skończy się dobrze, lęk we mnie pozostawał. Marysia okazała się jednak naprawdę dzielnym, wręcz jak to określiła pani doktor, bohaterskim dzieckiem. Jedynie przez 4 dni była pod respiratorem, lecz do 45. doby życia potrzebowała tlenoterapii biernej.
Przez te 75 dni spędzonych w szpitalu jej małe ciałko przeszło naprawdę wiele, między innymi: transfuzje krwi, martwicze zapalenie jelit, retinopatię II stopnia, wylewy dokomorowe II stopnia, niedokrwistość, dysplazję oskrzelowo-płucną, wzmożone napięcie mięśniowe.
Dziś Marysia ma 11 miesięcy. Już mówi swoje pierwsze, dla mnie najważniejsze słowo MAMA. Jeszcze nie chodzi, ale nóżkami już przebiera trzymana pod pachę. Jest rehabilitowana, pozostajemy pod stałą opieką neurologa, audiologa, okulisty, neonatologa jak również ze względu na swoją wrodzoną cytomegalię Kliniki Patologii Noworodka w Centrum Zdrowia Dziecka.
Marysia słyszy, widzi i prawie już dogania swojego ciotecznego brata, który w końcu urodził się po niej, a nie jak to miało być na początku przed nią. Jest wesołą, ruchliwą dziewczynką i wierze, że dzięki ćwiczeniom już niedługo sama postawi swoje pierwsze kroki.
Chcielibyśmy razem z mężem podziękować całemu Oddziałowi Neonatologii i Patologii Noworodka, Patologii Ciąży szczególnie pani ordynator Marii Wilińskiej, Pani doktor Magdalenie Składanowskiej oraz doktorowi Jastrzębiowi. Dzięki tym wszystkim wspaniałym ludziom możemy dziś cieszyć się tak ogromnym szczęściem, jakim jest nasza Mała Marysia.