Zupełnie się nie spodziewałam przedwczesnych narodzin Ali. Przez całą ciążę czułam się dobrze, pracowałam, byłam aktywna. W 6 i 7 miesiącu czułam skurcze, pasujące do opisu skurczów przepowiadających. Regularnie kontrolowałam się u lekarza, miałam pełny pakiet badań. Na początku trzeciego trymestru okazało się, że mam lekko podwyższone ciśnienie. 142/92. Lekarz zaalarmowany przez pielęgniarkę, która robiła pomiar, zalecił mi, żeby kupić ciśnieniomierz i badać się codziennie. Pobiegłam do apteki. Ciśnienie było ciągle za wysokie. Poczytałam w internecie, poszłam z własnej inicjatywy na badanie moczu. Badanie wykazało ślad białka. Następnego dnia poszłam na wizytę, pokazałam wyniki. Lekarz stwierdził, że powinnam jechać do szpitala, że podłączą mi kroplówkę z magnezem. Na skierowaniu napisał „Gestoza”. Zrobił też USG genetyczne płodu, stwierdził, że wszystko jest w porządku, choć waga trochę za mała (oszacował ją na 1200 g). Zaczęłam się denerwować, ale na myśl mi nie przyszło, że sytuacja jest krytyczna.
Spakowałam się, wzięłam laptopa (chciałam sobie popracować w szpitalu…), poszłam na izbę przyjęć. Okazało się, że ciśnienie mi skoczyło do 170/110. Zrobiono mi USG, lekarka dyżurna stanowczo stwierdziła, że mamy hipotrofię płodu, w trybie pilnym trafiłam do szpitala III stopnia referencyjności. Tam ciśnienie było jeszcze wyższe, trafiłam na salę przygotowującą do operacji. Spuchłam, podano mi leki obniżające ciśnienie. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje i nie rozumiałam, dlaczego lekarze sugerują jak najszybsze cięcie. To było moje pierwsze KTG, brzuch był zbyt mały, aparat nie chciał się trzymać. Zapis KTG były zły. Pierwszy raz lekarz koło 22.00 zasugerował poród (cięcie), ale nie zgodziłam się – nie rozumiałam, jak to możliwe, że jeszcze tego samego dnia mój lekarz prowadzący ciążę mówił, że wszystko jest w porządku i jak to się ma do obecnej sytuacji. Rozmawiałam z lekarzem, dzwoniłam do swojego lekarza – poprosiłam ich obu, żeby ze sobą porozmawiali. Lekarz szpitalny wyjaśnił mi, że wcześniak z 30. tygodnia ma duże szanse. Poczytałam trochę w sieci. Pierwszy raz wtedy zrozumiałam, że słowo „wcześniak” będzie mnie dotyczyć. Dotarło do mnie, że poród jest nieuchronny. Dostałam do podpisania dokument z adnotacją „zagrażający stan przedrzucawkowy”, „zagrażająca wewnątrzmaciczna zamartwica płodu”. Wiedziałam już, że nie ma innego wyjścia i że decyzja, którą podjęłam, jest jedynym rozwiązaniem.
To wszystko działo się jednego dnia, w sobotę 19.08.2017 roku. Wcześniej ciąża, brzuch, dziecko były dla mnie czymś abstrakcyjnym, choć mieliśmy już wybrane imiona – Alicja Maria. Tamtego dnia po raz pierwszy pomyślałam o niej „Ala”. Moja Ala. Urodziła się w niedzielę 20.08.2017 roku o 5.13. Podczas operacji starałam się zachować trzeźwe myślenie. Poczułam się oszukana, ponieważ pielęgniarki powiedziały mi, że zobaczę dziecko, a tymczasem neonatolodzy zabrali je natychmiast na OION. Od razu pobiegł tam mój mąż i to on pierwszy ją zobaczył. Powiedział mi, że jest maleńka i różowa. Wróciłam na salę pooperacyjną i długo czekałam na jakąś wiadomość. Pielęgniarka kazała mi spać i uspokoiła, mówiąc, że „brak wiadomości to dobra wiadomość”. Uwierzyłam, że Ala jest dokładnie tam, gdzie powinna być, pod najlepszą opieką specjalistyczną.
Pobyt w szpitalu był dla mnie bardzo trudny i chciałam jak najszybciej wyjść, żeby móc spędzać przy Ali jak najwięcej czasu. Mój mąż był dla mnie ogromnym wsparciem przy wywołaniu laktacji. Nie byłam w stanie wycisnąć ani kropli mleka elektronicznym laktatorem, który był na wyposażeniu szpitala. Udało się dopiero, gdy położna zasugerowała, żeby wyciskać ręcznie do strzykawki. Razem z mężem wyciskaliśmy mleko z obu piersi ręcznie i odczułam ogromną ulgę, kiedy w końcu pojawiły się większe ilości mleka.
Ala na początku radziła sobie dobrze. Dostała 8 punktów w skali Apgar. Oddychała za pomocą nCPAP. Początkowo trawiła małe ilości mleka, ale później zaczęły się problemy. Po kilku dniach zeszła znów do minimalnych ilości 3 ml. Stan ciągle był „średni stabilny”, problemy z jelitami trwały dość długo. Okazało się, że źle reaguje na mleko rozmrażane, więc musiałam wylać cały zapas. Czas spędzałam głównie na ściąganiu mleka i siedzeniu przy inkubatorze. Wymyślałam piosenki, kangurowałam, mówiłam do niej, codziennie rozmawiałam z bliskimi, z rodzicami i dalszą rodziną. Dostałam od nich nieocenione wsparcie.
Pierwsza wizyta okulisty na oddziale była ogromnie stresująca. Baliśmy się retinopatii i konsekwencji. Na szczęście siatkówka rozwijała się prawidłowo. Pamiętam pierwszą wizytę na oddziale. Przytłoczyła mnie ilość maszyn i okablowania, nie rozumiałam, co pokazują monitory. Nie rozumiałam pojęć używanych przez lekarzy. Informacje były skąpe i niezrozumiałe, starałam się dopytywać, ale nie umiałam sformułować dobrze swoich pytań, lekarze mieli też bardzo ograniczony czas. Po tygodniu-dwóch i my, i wszyscy rodzice na oddziale, byliśmy wszyscy ekspertami od wcześniactwa, przerzucaliśmy się terminami medycznymi, doskonale wiedzieliśmy, do czego służy każdy przyrząd i kabelek w inkubatorze naszych dzieci. Tego nie zrozumie nikt, kto nie przeszedł przez Oddział Intensywnej Terapii Noworodków. Czytałam dużo specjalistycznych pozycji o wcześniactwie. Przyzwyczaiłam się do szpitalnego życia, codziennej rutyny na oddziale, gdzie spędzałam cały czas przeznaczony do odwiedzin i wieczorem jeszcze podrzucałam mleko na noc. Zaprzyjaźniłam się z innymi mamami z pokoju laktacyjnego i poznałam ich historie. Szybko zdałam sobie sprawę, że jestem szczęściarą, bo moje dziecko nie ma deficytów neurologicznych i ma szanse na zdrowie. Wierzyłam w to od samego początku bardzo mocno.
Były dwa bardzo ciężkie momenty podczas pobytu w szpitalu. Pierwszy raz podczas kangurowania, kiedy po odłożeniu do inkubatora dziecko zaczęło sinieć i tracić oddech. Konieczne było odsysanie i interwencja lekarzy. To wszystko działo się na moich oczach. Ala przeszła dwukrotnie sepsę. Za drugim razem miała pobierany płyn mózgowo-rdzeniowy z kręgosłupa i akurat wtedy weszłam na oddział. Widziałam z bliska, jak cierpi, było to dla mnie bardzo trudne do zniesienia. Przez pierwsze tygodnie przeżywałam ogromne poczucie winy, analizowałam szczegółowo każdą godzinę mojej ciąży w okresie poprzedzającym poród, starałam się zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Dużo później zrozumiałam, że to nie była moja wina, choć zmieniło się moje postrzeganie ciąży (gdyby można było cofnąć czas, byłabym o wiele ostrożniejsza, korzystała z opieki kilku lekarzy, nie pracowałabym – po prostu profilaktycznie). Całą swoją energię skupiłam jednak na Ali i na mleku. Chciałam być jak najbliżej niej, ile tylko się dało. Pisałam do niej listy, prowadziłam zeszyt, w którym zapisywałam wszystkie nasze sukcesy (nawet pierwszą kupę 😉 Kangurowałam w każdym możliwym czasie. Ala powolutku rosła i zaczęły się problemy ze ssaniem. Miała bardzo słaby odruch ssania, karmienia trwały bardzo długo, często kończyły się podłączeniem sondy, co mnie frustrowało. Dostaliśmy wsparcie pani neurologopedy ze szpitala, która była świetną osobą, pomogła Ali ze wzdęciami i pokazała nam, jak ćwiczyć. Każdy dzień był maleńkim krokiem do przodu, z kilkoma okresami, kiedy sepsa albo inne problemy cofały nas wstecz.
Ala wyszła ze szpitala po 67 dniach. Na początku byliśmy z mężem jak dwie pielęgniarki. Prowadziliśmy zeszyt, w którym zapisywaliśmy każde karmienie z liczbą mililitrów, każdą kupę. Natychmiast zgłosiliśmy się do przychodni, wędrowaliśmy też ciągle po kolejnych specjalistach zgodnie z zaleceniami ze szpitala. Spędzałam mnóstwo czasu przytulając i kangurując Alę. Robię to do dziś 🙂 Było to terapeutyczne i dla niej, i dla mnie. Cały mój urlop macierzyński był jednym wielkim polem bitwy o to, by Ala rozwijała się prawidłowo. Chodziliśmy z nią na rehabilitację. Kolejne wizyty kontrolne były uspokajające – zarówno oczy, jak i głowa, były OK. Mała powoli zyskiwała kolejne umiejętności motoryczne. Ja powoli uspokajałam się, choć ktoś, kto przeszedł przez OION, nigdy nie będzie już taki sam jak wcześniej. Pierwsze „zwykłe” choroby Ali taki jak trzydniówka czy katar przeżyłam bardzo ciężko, kosztowało mnie wiele stresu, który był wyczerpujący.
Pierwszy raz poczułam, że przestaję być matką wcześniaka, kiedy ktoś pochwalił dwuletnią Alę, że pięknie mówi. I porównał, że znajome dziecko w tym samym wieku radzi sobie o wiele gorzej. Coś takiego wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia. Ala osiągała sukcesy, rozwijała się, była od początku ciekawa ludzi i świata. Poczułam się gotowa, żeby spróbować ze żłobkiem i wrócić do pracy. Ala radziła sobie doskonale, była gotowa, żeby poznawać świat poza domem.
Teraz Ala ma trzy lata i jest wspaniałą, rozgadaną dziewczynką, pełną życia i energii. Z wcześniactwa został nam naczyniak na plecach i kamień w pęcherzyku żółciowym (konsekwencja żywienia pozajelitowego). Na małe blizny po wkłuciach na rękach i stopach staram się nie patrzeć i nie wracać do złych wspomnień. Chcę patrzeć do przodu, a z tego, co nas spotkało, czerpać tylko miłość i poczucie bliskości, które ugruntowały się na ekstremalnych doświadczeniach. Mam poczucie, że dzięki temu są tylko silniejsze.
Niedawno Ala powiedziała mi w kuchni, kiedy jadłyśmy gruszki: „Kochana mamusiu, jesteś taka dzielna!”. Jeszcze nie wie, że sama jest prawdziwą wojowniczką 🙂