Jestem mamą Martynki i Bartka, dwóch wcześniaków.

Historie wcześniaków

Agnieszka Kaluga – mama Martynki (27. tydz.) i Bartka (29. tydz.)

Jestem mamą Martynki i Bartka, dwóch wcześniaków. Ciąża z Martynką (planowana i wyczekiwana) stała się ciążą trudną od czwartego miesiąca, kiedy z silnymi skurczami trafiłam do szpitala. Mnóstwo leków, leżenie, strach, rosnący mięśniak macicy, ale udało się na tyle zapanować nad sytuacją, że „wróciłyśmy” do domu. Prowadziłam oszczędny tryb życia, maleńka rozwijała się prawidłowo, stosowałam się do wszelkich zaleceń lekarskich i czekałam na kwiecień 2002 – czyli termin planowanego porodu. W nocy z 6 na 7 stycznia z silnymi bólami trafiłam do szpitala. Rozwarcie na 8 cm zrobiło się w oka mgnieniu, nikt nie wierzył, że uda się powstrzymać poród dłużej niż godzinę. Błagałam o podanie mi leków hamujących poród. Tylko ja wierzyłam, że tego dnia nie urodzę. Wytrzymałam bez ruchu, na wznak, z pośladkami uniesionymi wyżej niż klatka piersiowa, cztery i pół doby. Podobno nawet pobiłam szpitalny rekord – nikt w takim stanie tyle nie wytrzymał – jakoś nie czułam się jednak dumna, raczej zła, że nie dałam rady. 11.01.2002 – szybka cesarka dla dobra Martyny, OIOM i równia pochyła.

Maleńka urodziła się w niespełna 27. tyg. ciąży z wagą 1000 g. Rodzice wcześniaków wiedzą aż za dobrze, jaki strach i bezradność towarzyszy pierwszemu spotkaniu z tym niewielkim, bezbronnym człowiekiem podłączonym do migających, gigantycznych aparatów. Wrodzone zapalenie płuc, kłopoty z nerkami, niewydolność oddechowa, 3 wylewy – w tym ostatni już 3. na 4. stopień – wreszcie zamartwicze zapalenie jelit. Za dużo jak na naszą córeczkę. Walczyła naprawdę dzielnie; mimo stanu zapalnego próbowała sama oddychać. Układ Bottala zarósł sam, serce biło mocno… Odeszła 20.01.2002 r., pierwszy raz trzymałam ją w ramionach, gdy… już jej z nami nie było.

Czas żałoby to czas – pustynia w moim sercu i pamięci. Nie robiłam nic, absolutnie nic. Do tego doszły solidne problemy ze zdrowiem. Rana po cesarskim cięciu zaczęła ropieć, wciąż miałam podwyższoną temperaturę, infekcje, gronkowce, totalny spadek odporności. Sześć miesięcy po porodzie znalazłam się na stole operacyjnym – trzeba było usnąć prawie 7-centymetrowego mięśniaka macicy. Moje ciało wciąż rozczarowywało. Nie działały żadne leki, nawet najsilniejsze. A tak bardzo chciałam móc zajść w ciążę, urodzić dziecko. Szukałam dobrego lekarza, alternatywnych metod leczenia. Niemal cudem w końcu się udało (pomógł pewien lek testowany w poznańskim instytucie mikrobiologii, który jednak nie trafił na polski rynek – nad czym ubolewam, bo pomógł wielu osobom). Mój ginekolog powiedział: „Pani Agnieszko, jest pani zdrowa. Do zobaczenia w ciąży”. Długo nie trwało – za miesiąc przyszłam do niego z podwójną kreską na teście. Niewymowny strach i przeczucie, że nie donoszę tej ciąży, przeplatał się z kruchą wiarą w opiekę Martynki. Pierwszy trymestr minął bez zarzutów. W siedemnastym tygodniu ciąży, obstawiona lekami, trafiłam znów do szpitala – i zostałam do porodu. Niewydolność cieśniowo-szyjkowa, zespół lejka, ból. Leżałam w tym samym szpitalu, gdzie na świat przyszła córeczka. Piętro wyżej była neonatologia. Sporo wysiłku kosztowało mnie, by nie myśleć nocami, że nad moim łóżkiem, nad głową jest miejsce, gdzie po raz pierwszy i… ostatni zobaczyłam nasz upragniony cud. Dużo bym dała, by zapomnieć ten szpitalny czas.

Bartek Tadzik urodził się 23.10.2003 r. (znów cesarka) w 29. tyg. z wagą 1300 g. Ab. 5, 5, 7. Był we mnie dłużej o… 10 dni niż Martynka. Tylko i – jak się okazało – aż. Dzięki temu, że lekarze spodziewali się przedwczesnego rozwiązania, dostałam w dwutygodniowych odstępach 3 dawki celestonu – sterydu na rozwój pęcherzyków płucnych. Bartek szedł jak burza. Z każdym dniem było lepiej. Pani od RTG nazwała go małym Herkulesem.

Jest wiele racji w słowach, że wiemy o sobie tyle, ile nas sprawdzono. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że po śmierci pierwszego dziecka zdecyduję się na drugie – nie uwierzyłabym. A jednak. Nagroda przerosła nasze wyobrażenia. Patrzeć jak Bartek rośnie, rozwija się, zaczyna raczkować, gaworzyć, jak próbuje… polizać wiatr, wyciąga rączki, śmieje się w głos… – nie ma nic piękniejszego. Jest naszym słońcem i sensem.

Scroll to Top

Ta strona używa plików cookie, aby poprawić Twoje doświadczenia przeglądania i zapewnić prawidłowe funkcjonowanie strony. Korzystając dalej z tej strony, potwierdzasz i akceptujesz używanie plików cookie.

Akceptuj wszystkie Akceptuj tylko wymagane