28 tydz., 1070 g, 38 cm, ur. 4.08.2013 r.
Domyślam się, że nasza historia jest podobna do Waszych. Pierwsza ciąża, o której dowiedzieliśmy się niecały rok po ślubie – wielkie szczęście i radość. Czułam się rewelacyjnie, pracowałam, brzuszek powoli rósł. Zaczynaliśmy zastanawiać się, jak urządzimy pokój, jaki kolor ścian wybierzemy, gdzie postawimy łóżeczko. Każda kontrola u lekarza była wzorowa, ciśnienie w normie, dziecko rozwijało się prawidłowo, nic tylko odpoczywać, cieszyć się ciążą i czekać na rozwiązanie.
To była końcówka lipca, w nocy obudził mnie ból brzucha, ale jakoś udało mi się zasnąć. Dwa dni później sytuacja powtórzyła się, tylko że ból już był tak silny, że mąż zdecydował się zawieźć mnie do szpitala (za co zdaniem lekarza powinnam mu dziękować, bo uratował życie mi i naszej córeczce). W ciągu dwóch dni moje ciśnienie wzrosło do 200/100, do tego miałam bardzo złe wyniki wątrobowe, wysoki poziom białka w moczu oraz obrzęki na twarzy, rękach i nogach. Czułam się coraz gorzej, ruchy dziecka były coraz słabsze. W jednej chwili stwierdzono u mnie silnie postępującą gestozę z białkomoczem. Po ostatnim pomiarze ciśnienia lekarz wypowiedział słowa, których nigdy nie zapomnę: „za chwilę może odkleić się łożysko i nie zdążymy uratować ani Pani, ani dziecka, które waży ok. 1 kg i ma spore szanse na przeżycie, wieziemy Panią na salę operacyjną”, zdążyłam tylko zadzwonić do męża i nic już nie pamiętam…
Zuzia urodziła się 4 sierpnia 2013 r. o godz. 20:18 – w 28. tyg. ciąży jako skrajny wcześniak. Ważyła 1070 g i mierzyła 38 cm, po dwóch dniach jej waga spadła jej do 970 g. Lekarz zajmujący się naszą córeczką powiedział, że decydujące będą najbliższe dwie doby. Rozpoznano u niej: niewydolność oddechową, zespół zaburzeń oddychania, wylew II stopnia po stronie lewej (całkowicie się wchłonął jeszcze podczas pobytu w szpitalu), żółtaczkę związaną z przedwczesnym porodem, niedokrwistość wcześniaczą (raz miała przetaczaną krew), zamartwicę średniego stopnia i dysplazję oskrzelowo-płucną. To był szok. Jak tylko doszłam do siebie, pozwolono mi jechać do niej. Widok był nie do opisania – była malutka, leżała w inkubatorku, podłączona do respiratora i masy innych kabli, które monitorowały jej parametry życiowe. Ale była śliczna!! Moja maleńka kochana istotka, która od chwili narodzin dzielnie walczyła o swoje życie.
Były momenty załamania, leżałam na sali i płakałam w poduszkę. Zawsze wyobrażałam sobie, że po wielkim bólu, jaki towarzyszy podczas porodu, od razu przytulę moje maleństwo. W tej sytuacji nawet jej nie zobaczyłam, od razu ją zabrali. Zaczęły się pytania – dlaczego? Dlaczego właśnie nam się musiało to przydarzyć? Co teraz będzie? Czy Zuzia będzie zdrowa? Gdy dowiedziałam się, że Zuzia ma wylew, nie potrafiłam opanować łez. Przed oczami miałam niepełnosprawne dziecko, przy którym będę musiała być 24h. Zaczęłam się obwiniać, choć zdawałam sobie sprawę, że tak naprawdę nie miałam na to żadnego wpływu. Co chwilę słyszałam płaczące dzieci. Słyszałam, jak tatusiowie przyjeżdżają po żony i dzieci, a ja… ja mogłam tylko schodzić do mojej calineczki i patrzeć na nią…
Siedziałam przy niej codziennie, głaskałam, kangurowałam… To były piękne, ale i za razem bardzo ciężkie chwile. Widok swojego dziecka, które zamiast leżeć w domu z nami, cierpi w szpitalu męczona ciągłymi badaniami, jest okropny. Od maszyn, które co chwila włączały alarm, można było zwariować, każdy ich dźwięk powodował, że serce stawało mi na kilka sekund. Później się do tego już przyzwyczaiłam, choć nie było to łatwe. Co trzy godziny ściągałam mleko, bo wiedziałam, że na razie tylko w ten sposób mogę jej pomóc przetrwać te trudne chwile. Najpierw była karmiona sondą, potem butelką. Niestety nie udało mi się nauczyć ją pić z piersi, mleko odciągałam przez 4 miesiące, potem jeszcze „była” na zapasach z zamrażarki;) Zuzia spędziła w szpitalu 2 miesiące, aż osiągnęła magiczne 2 kg. Do domu zabraliśmy ją 4 października ? 3 tygodnie przed planowanym terminem porodu. Jak bardzo nie mogliśmy się doczekać tego dnia, tak bardzo się baliśmy jak ten dzień w końcu nadszedł. Ale szybko zapomnieliśmy o strachu, dzień za dniem mijał. Przez pierwszy miesiąc codzienne byliśmy w szpitalu na wszelkich kontrolach. Na szczęście to były tylko kontrole, wszystkie wizyty u lekarzy kończyły się uśmiechem na naszych twarzach.
Dziś Zuzia ma roczek (korygowane 9,5 miesiąca), jest drobniutka, waży ok 8 kg, ale jest naszym oczkiem w głowie, kochaną bohaterką. Oczka ma w porządku, słuch też, po wylewie nie ma śladu, dwa razy w tygodniu chodzimy na rehabilitację, do logopedy i psychologa. Są to jednak zajęcia, na których tylko obserwujemy jej postępy, bo Zuzia rozwija się prawidłowo. Można powiedzieć, że w większości dogoniła swoich rówieśników. Chodzi przy meblach, otwiera szuflady i robi „porządki”. Robi pa pa, kosi kosi, pokazuje, gdzie ma misiu nosek, oczko, mówi mama i tata (choć nie wiem, czy jest tego do końca świadoma), pięknie je. Na spacerach wszędzie się rozgląda i pokazuje palcem na coś, co ją bardzo zainteresuje. Jak ludzie słyszą naszą historię, to nie mogą uwierzyć, że ten wiecznie uśmiechnięty krasnoludek miał tak trudny start. Ja sama jak patrzę na nią, to nie wiem, jak Bogu dziękować za to, że dziś jest z nami.
To był bardzo ciężki rok, ale dzięki wsparciu ze strony rodziny i przyjaciół poradziliśmy sobie z mężem z tą trudną dla nas sytuacją. To, że Zuzia jest dziś zdrową, uśmiechniętą i pełną życia dziewczynką, jest wynikiem naszej wytrwałości i walki o nią. Ale przede wszystkim zawdzięczamy to lekarzom i cudownym Paniom pielęgniarkom ze szpitala, w którym Zuzia się urodziła, oraz naszej kochanej Pani Agatce – fizjoterapeutce, która ćwiczy z naszym skarbkiem od samego początku.
Kochane mamy wcześniaków, wiara, wiara i jeszcze raz wiara czyni cuda. Te małe istotki mają ogromną siłę walki, trzeba im dać tylko trochę czasu i pomóc, a wszystko będzie dobrze.