29. tydz., 1410 g, 38 cm, ur. 15.02.2011 r.
Tuż po przyjeździe do rodzinnego domu poczułam się źle. Ucisk w górnej części brzucha był nie do zniesienia. Dwie wizyty w ginekologa i USG 3D nic nie wykazały. “Być może jest Pani przemęczona wielogodzinną podróżą. Proszę odpocząć”. Jednak byłam bardzo niespokojna. Bóle stawały się nie do zniesienia. Ulgę przynosiły tylko ciepłe kąpiele. Spędziłam pod prysznicem wiele godzin. Nadszedł dzień powrotu do Norwegii, 14 luty 2011, Walentynki. Ból przesłaniał mi wszystko. Żegnając się z mamą i rodzeństwem, patrzyłam na rodzinny dom zalana łzami, modląc się… “Panie Boże nie pozwól nam umrzeć…, pozwól nam tu jeszcze wrócić”.
Tuż przed wyjazdem postanowiłam skonsultować się z jeszcze jednym lekarzem ginekologiem, specjalistą, którego darzyłam ogromnym zaufaniem. Pani doktor postawiła diagnozę w ciągu kilku sekund, Syndrom HELLP. Najcięższa postać zatrucia ciążowego. “Proszę natychmiast do szpitala”. Upierałam się przy swoim. Proszę dać mi leki, ja muszę dojechać do Norwegii, tylko tam mam stuprocentową pewność, iż mój syn będzie żył. Podpisując odmowę hospitalizacji, drżały mi dłonie. Spojrzałam mężowi głęboko w oczy: “Jedziemy, nie mamy czasu, nie wiem, czy dożyje jutra”. Podróż pamiętam jak przez mgłę. Leki co trzy godziny i nieustanne prośby męża: “Zjedz kawałek czekolady i powiedz, czy synuś się rusza, proszę Cię skarbie”.
15 lutego o godzinie 15:00 dotarliśmy na miejsce. Zostałam przyjęta na oddział ginekologiczno-położniczy w Tonsberg. Lekarz dyżurna poinformowała mnie, iż czeka na wyniki badań i prawdopodobnie będę musiała zostać w szpitalu do rozwiązania, czyli do 29 kwietnia 2011. Ok. Pomyślałam. Tylko nam pomóżcie. Po dwóch godzinach wbiegła lekarka z kilkoma pielęgniarkami. “Zabieramy Cię na Intensywną Terapię, Twój syn musi się dzisiaj urodzić”. Usłyszałam. Płakałam, krzyczałam, to niemożliwe, przecież to dopiero 29 tydzień ciąży. Nie pozwólcie mu umrzeć. Mąż był przy mnie i tylko on dawał mi siłę. Niestety doszło do stanu przedrzucawkowego, zatrzymania akcji serca. Mąż został wyprowadzony. Gdy się obudziłam, czułam ogromny ucisk w piersiach i przeszywające ciepło. Przez mgłę spojrzałam na monitory, ciśnienie 200/110. Po siedmiu godzinach walki, zabrano mnie na blok operacyjny. Mąż szedł przy mnie, ocierając łzy, a ja… modliłam się na cały głos, ile miałam sił w sobie… Pod Twoją obronę uciekamy się….
Boże jest on! Mój syn! Zrobię wszystko, aby był zdrowym i szczęśliwym chłopcem. Wróciłam od niego na własnych nogach. Z cewnikiem pod pachą, opierając się o wózek inwalidzki. Wróciłam na salę i krzyczałam w duchu do tego na górze….ON MA ŻYĆ SŁYSZYSZ!!!!! NIE POZWOLĘ CI GO ZABRAĆ!!!!!!!
UDAŁO SIĘ
Po 6 tygodniach walki. Przebytej sepsie. Problemami z oddychaniem. Walką o każdy oddech i każda kroplę matczynego mleka. Udało się. Opieka medyczna była cudowna. Oboje z mężem mieszkaliśmy we własnej, szpitalnej kawalerce tuż obok oddziału. Byliśmy dzień i noc przy Franusiu. My walczyliśmy dla niego, a on dla nas.
Dziś Franio jest pięknym dwulatkiem, bez jakichkolwiek oznak wcześniactwa i problemów zdrowotnych. Jest naszym największym cudem i darem od Boga.
Aktualizacja z 28.08.2019
Dziś Franiu jest dzieckiem rozpoczynającym swą edukację w II klasie szkoły podstawowej. Zdrowym chłopcem, bez żadnych oznak wcześniactwa. Każdego dnia swym uśmiechem, udowadnia nam jak bardzo walczył o życie. Jest chodzącym cudem.