– 28. tydzień, waga 1130 g, 34 cm, 12.01.2001 r.
Na dziecko zdecydowaliśmy się świadomie. Wcześniej zrobiliśmy ranking szpitali, biorąc pod uwagę poziom usług i nasze możliwości finansowe. Wybór padł na Szpital Bródnowski w Warszawie. Zapisaliśmy się do szkoły rodzenia, która miała zacząć się w poniedziałek i trwać ok. 2 miesięcy. Ola urodziła się w piątek o 16.45 (cesarka) w 28. tygodniu.
Ciąża przebiegała bez najmniejszych zakłóceń. Dosłownie podręcznikowo. Badania w normie, USG nie wykazywało żadnych zmian. Słowem cudo. Wieczorem żona weszła po kąpieli do pokoju i z zażenowaniem stwierdziła, że popuściła. Ponieważ jest to w normie, nie było żadnych powodów do niepokoju. Po paru minutach stwierdziła, że znowu popuściła. To już był dla mnie sygnał alarmowy. Kazałem się jej natychmiast ubierać, a nieśmiałe prośby typu -„posiedzę sobie na ręczniczku do rana” kwitowałem łagodnie – „Dobrze, posiedź, ale zakładasz te rajstopki?”. Do szpitala dojechaliśmy o 0:15 (już był piątek 12 stycznia 2001 roku). W dzień było cieplej, więc śnieg się trochę rozpuścił na słońcu, a w nocy zaczął znowu padać. Z Pragi na Bródno jechaliśmy ok. 45 minut (11 km). W szpitalu pierwszy szok. Z żony ciekną wody płodowe (wtedy już wiedziałem na pewno), a panią w rejestracji najbardziej interesuje przynależność do Kasy Chorych.
W badaniu chcieli uczestniczyć studenci, ale żona sobie tego nie życzyła, więc ich wyprosiłem. Chyba nawet się troszeczkę wtedy uniosłem (jest to w Karcie Praw Pacjenta – coś o poszanowaniu prywatności – w tej chwili nie pamiętam dokładnie). No i wyszli. Żona trafiła na salę przedporodową, podłączyli jej KTG, kroplówki i zaczęli uzupełniać wody płodowe. Prawdopodobnie na tym by się skończyło i leżałaby do terminu porodu na patologii ciąży, gdyby złośliwym trafem nie przypałętała się infekcja. Po wykryciu infekcji zaczęto podawać sterydy na przyspieszenie rozwoju płuc. Żonie nie chcieli nic mówić, co się stanie dalej, ale ja przeprowadziłem bardzo męską rozmowę z ordynatorem, wręcz żądając całej prawdy.
To, co usłyszałem „Proszę pana, ciąża jest zbyt mała, więc proszę nie robić sobie zbyt wielkich nadziei na utrzymanie dziecka przy życiu”- nawet mną nie tąpnęło zbyt mocno. Mimo swojego laictwa, zdawałem sobie z tego sprawę. Może byłem w szoku, że Dzidzi (tak ją nazywaliśmy), której śpiewałem (czytaj-wyłem) do brzucha i łaskotałem w różne wystające przez skórę części ciała, nie będzie. Po kilkunastu godzinach zdecydowano się na cesarkę. Infekcja się powiększała. Cały zabieg trwał krótko (pozwolono mi patrzeć przez szybkę) i przy pierwszym badaniu Ola dostała 7 punktów. Była mniejsza od lalki, cała jakby przezroczysta ze wszystkimi kośćmi sterczącymi przez cieniutką skórę. Zapakowali ją do cieplarki i dożylnie podawali glukozę z czymś tam. Pediatra (nazwaliśmy ją FATALISTKA), mówiła, że wszystko jest ok., ale może zdarzyć się to, to, to i to. Znienawidziliśmy ją za to. Mimo że światełko życia ledwie się tliło, to jednak się tliło i nie chciało zgasnąć. Zaczęli Olę leczyć na infekcję (której jak się później okazało nie miała), ale przegapili zapalenie płuc. Chcieliśmy załatwić dla Oli miejsce w Centrum Zdrowia Dziecka i mimo że miejsce było, w Bródnowskim twierdzili, że go nie ma (wiadomo kasa – z kasy chorych za pacjenta).
W 3. dobie życia Ola zaczęła gasnąć (do dzisiaj nie mogę jakoś powiedzieć umierać). Ci z Bródnowskiego byli bezradni. W ciągu 30 minut przyjechała karetka N z inkubatorem z IMiD. Załadowali Olę w maszynę (ale bajer) i powieźli na Kasprzaka. Słuchajcie – w życiu nie jechałem tak szybko. Zanim pobiegłem do swojego samochodu, zapłaciłem za parking itp., karetka już pojechała. Grzałem trasą toruńską prawie 180 km/h na długich. To był cud, bo samochód miał podaną prędkość max.150 km/h, a poza tym miał już przejechane 250 tys. km. Jak przyjechałem, Ola już była na intensywnej terapii i była badana. Dojechała (jak jest w wypisie) w stanie średnim, z objawami niedotlenienia.
W Instytucie postawili sprawę od razu jasno, bez owijania w bawełnę – w ciągu 72 godzin wszystko się rozstrzygnie. Pytałem, co z mlekiem, bo w Bródnowskim kazali ściągać i wylewać. Popatrzyli na mnie jak na idiotę i powiedzieli, że to niemożliwe. Ale to fakt. Okazało się, że zrobili już Oli próby pokarmowe i żona (która została jeszcze w tamtym szpitalu) ma ściągać mleko, a ja mam przywozić. I zaczęło się o 6 rano na Bródnie po mleko, potem na Kasprzaka jako mlekowoda i do Marek do pracy. Następny taki kurs ok.14.00 i ostatni o 22.00. Dobrze, że trwało to tylko 4 dni, ale co się wyjeździłem to moje. Jak żona wyszła ze szpitala, to się jakoś wszystko zaczęło układać. Ona jechała rano do Instytutu, ja po nią po pracy. Razem siedzieliśmy przy Oli do jakieś 19.00-20.00 i do domu. I tak przez 2 miesiące i 2 dni. Nie było złej pogody, nie było nawet myśli, żeby nie pojechać. Szybko przestawiliśmy się na nowy tryb życia, a Instytut stał się po trosze naszym domem. Wzruszające momenty – przekroczenie bariery 1000 gramów – po spadku do 915, pierwsze karmienie – 2 cm mleka przez sondę, pierwszy spacer- wyjście z inkubatora na piersi mamy, przejście z inkubatora do łóżeczka, no i oczywiście wyjście do domu przy wadze 1930 gramów.
Szczerze mówiąc, po wyjściu Oli za szpitala zrobiło się trochę nudno (dla mnie). Tak się przyzwyczaiłem do tego Instytutu, że życie bez ciągłych „podróży” zrobiło się monotonne. A w przerwach, kiedy nie spaliśmy i nie byliśmy w Instytucie, kupowaliśmy różności dla dziecka, bo byliśmy kompletnie nieprzygotowani na potomka w styczniu.
Na zakończenie garść naszych doświadczeń z Instytutu:
- Pieluchy normalnej wielkości sięgają dziecku do szyi – można wywinąć i nic się nie dzieje.
- Czapeczkę najlepiej zrobić z „dorosłej” skarpetki. Należy obciąć stopę, a to, co zostanie, ściągnąć nitką i dopasować do główki.
- Jeżeli dziecko ma swoje ubranka, należy wszystkie podpisać, a na szafce powiesić kartkę informacyjną – pielęgniarki nie pamiętają o tym. I tak część ubranek ginie.
- Takiemu małolatowi należy uszyć tzw. rogala. Jest to dosłownie rogal z materiału wypełniony kulkami ze styropianem. Można go skręcać, podkładać dziecku pod ciało w różnych pozycjach, żeby nie dostało odleżyn. My porozmawialiśmy z salową i kupiliśmy materiał (flanelę) na 2 rogale. Salowa zrobiła dla nas prywatnego rogala, a reszta materiału była na drugiego rogala dla innego wcześniaczka.
- Nie patrzcie na reklamy telewizyjne. Do pielęgnacji wcześniaczka najlepsze jest stare, wypróbowane BAMBINO. Mają bogatą ofertę kosmetyków po przystępnych cenach, ale do około pół roku (w domu), najlepiej do wanienki lać szampon właśnie Bambino i myć dziecko tym szamponem rozpuszczonym w wodzie. Żadnego mydła ani płynu do kąpieli. Po oliwkowaniu dziecka (bleee, również główkę), należy dziecku zakładać na noc czapeczkę i rękawiczki. Wcześniak bardzo szybko się wychładza!!! Nawet jeżeli w domu jest 26-27 stopni (tak jak to było w naszym przypadku).
- Do smarowania krocza ( PRZY KAŻDYM PRZEWIJANIU !!!) polecam Linomag. Polecany przez pielęgniarki SUDOKREM jest również dobry (stosowaliśmy go przy poważniejszych podrażnieniach skóry), ale małe pudełeczko kosztuje ponad 10 zł.
- Możliwe jest, że dziecko przy wypisie dostanie jakieś specjalistyczne leki. Ola dostała wynalazek (nie pamiętam już nazwy), który można było dostać w aptece Grabowskiego. Są dwie apteki: w Alei Róż (niedaleko ambasady) i na dworcu centralnym. Nasz specyfik był „Only in hospital use” i 10 torebeczek kosztowało 180 zł. Drogo, ale to jedyne miejsce, gdzie można to dostać.
- Co dwa tygodnie trzeba jeździć do okulisty (Centrum Zdrowia Dziecka). To bardzo ważne. Trzeba pilnować, czy u dziecka nie rozwija się retinopatia. Choroba ta występuje u wcześniaków i polega na nadmiernym rozroście komórek z tyłu oka. Jeżeli się to zaniedba, przerost komórek grozi odklejeniem rogówki i utratą wzroku. Nadmierny przerost komórek wypala się laserem. Badanie wygląda bardzo nieprzyjemnie – z góry ostrzegam i nastawcie się na ok. 3-godzinny czas oczekiwania.
- Szczepienia ochronne obowiązkowe, są bezpłatne, ale dla dzieci donoszonych. Dla naszych wcześniaczków są specjalne szczepionki bezkomórkowe, które kosztują ok. 70 zł (weźcie rachunek, można to odpisać od podatku). Owszem, można sobie zaoszczędzić tę kasę, ale może to zaszkodzić dziecku!!!
- Na razie to tyle.
Pozdrawiam
Jacek Król